- Żaden z naszych. Komendant Kwaskowiak twardy był człowiek. Nie powiem, jak na czymś nakrył, nie przepuścił. I to nie, żeby na kolegium posłał. Gorzej kazał ulice zamiatać, a później cała Podleśna się śmiała. 1 do żadnej babki nie przystąp, bo zaraz mówiły: .Może by pan Romcio zamiótł mi podłogę? Taki wprawny, aż miło było patrzeć”. Niejeden na niego napyskował. Ot, zwykłe głupoty. Potrafił z knajpy wyciągnąć chłopa, a nikt ręki nie podniósł na niego. Mogę, panie komendancie, głowę dać, że to żaden z naszych.
- A dlaczego tak długo ukrywaliście się? Sami pogorszyliście tym swoją sytuację. Przecież macie świadka, tego Siwego Edzia, że u niego spędziliście krytyczną noc.
- Panie majorze, Siwy Edzio to stary złodziej. Kto mu uwierzy? A jego żona nie lepsza. Czy to raz za „dolinę” kiblowała? Zamknęliby mnie, jak amen w pacierzu. I teraz też bym nie przyszedł, ale już dwa dni nic w pysku nie miałem. Nikt z koleżków nie chce pomóc, bo wszyscy ze strachu w portki robią.
- Poczekajcie, Wiatkowski — major wyszedł z pokoju. Kiedy wrócił, miał w ręku talerz z chlebem posmarowanym grubo masłem. Podsunął go swojemu gościowi. — Macie i jedzcie. A ja napiszę protokół z waszego zeznania.
Wiatkowski nie kazał sobie dwa razy powtarzać. Po pięciu minutach z pół kilograma chleba nie pozostały najmniejsze okruszki. Tymczasem oficer milicji pracowicie spisywał strona za stroną obszerne zeznania Czarnego Romka. Kiedy skończył, przeczytał je i zapytał:
- Zgadza się? Tak zeznaliście?
- Zgadza się.
- To podpiszcie.
Wiatkowski nawet bez pouczeń podpisywał osobno każdą stronę na dole i wreszcie umieścił swój trochę koślawy autograf na końcu protokołu.
- No to co? — zapytał. — Który mnie odstawi do Warszawy, Nierobis czy Michalak?
Niewarowny otworzył portfel i wyjął z niego sto złotych.
- Teraz pójdziecie do domu, a jutro rano do pracy. Nie wolno wam się nigdzie oddalać z miejsca zamieszkania bez podania milicji nowego adresu. A tutaj macie ode mnie pożyczkę, sto złotych. Oddacie z pierwszej wypłaty. Ale pamiętajcie, w razie jakiejś nowej draki, ja mam dużo twardszą rękę od Kwaskowiaka.
- Pan major mnie naprawdę wypuszcza? — Wiatkowski nie wierzył własnym uszom.
- Spływajcie prędzej, żebym się nie rozmyślił.
Po odejściu Czarnego Romka Niewarowny pojechał do Ruszkowa, do komendy powiatowej MO. Tam sprawdzono. Zeznania Wiatkowskiego zostały potwierdzone. Rzeczywiście tej nocy wezwano patrol milicji, aby uspokoił awanturujących się pijaków w mieszkaniu Siwego Edzia. Sam Edward Drzewik sprowadzony na milicję przyznał, że Wiatkowski nocował u niego. Także kioskarz, prowadzący budkę z piwem, zapamiętał pierwszego klienta tego dnia. Był to chuligan z Podleśnej, znany w Ruszkowie jak zły szeląg. Wiatkowski, zdaniem kioskarza, jeszcze rano był pijany w żywego trupa.
O całej tej sprawie Niewarowny sporządził obszerny raport dla komendy wojewódzkiej. Do raportu dołączył protokoły przesłuchań, a w tym samym meldunku podkreślił, że Roman Wiatkowski zgłosił się na milicję dobrowolnie. Zdaniem majora, a do takich wniosków doszedł po rozpatrzeniu dokumentów, Roman Wiatkowski jest niewinny zarzuconego mu morderstwa. Dlatego też komendant posterunku MO w Podleśnej postanowił nie zatrzymywać Wiatkowskiego, a jedynie zakazał mu zmieniać miejsce zamieszkania i zobowiązał do stawiennictwa na każde wezwanie. Swoje postępowanie komendant posterunku w Podleśnej zakończył następującą motywacją...
„W przeciwieństwie do różnych młodych oficerów, którzy najpierw aresztują podejrzanego, a później szukają winnego, uważam, że trzeba mieć bardzo ważne dowody, aby kogoś pozbawić wolności. Nawet jeśli jest to człowiek już notowany w rejestrze karnym".
Wprawdzie Niewarowny nie wymienił żadnego z nazwisk „młodych oficerów", miał jednak błogą nadzieję, że adresat raportu, kapitan Lewandowski, doskonale zrozumie, kogo major miał na myśli. Toteż w doskonałym humorze Niewarowny czekał na skutki swojego pisma. Nie omylił się. Po dwóch dniach otrzymał z Warszawy telefonogram, aby nazajutrz stawił się u starego.
Pułkownik był ponury i powitał przyjaciela bez uśmiechu. Rozpoczynając naradę, na którą prócz Niewarownego i Lewandowskiego zaproszono paru innych oficerów, a także pewnego podpułkownika z KG MO, stary zarządził krótko:
- Proszę przedstawić sprawę zabójstwa Kwaskowiaka. Najpierw kapitan Lewandowski, a następnie major Niewarowny.
Kapitan referował dość długo, podkreślając operatywność milicji. Przypomniał, ilu ludzi przesłuchano. Część z nich zatrzymano, później jednak zwolniono, bo poszlaki były niewystarczające i prokurator odmówił sankcji na przedłużanie aresztu ponad sakramentalne czterdzieści osiem godzin. Jednocześnie poszukiwania trwały i w innych kierunkach. Dres, który zamordowany miał na sobie w chwili śmierci, przesłany został do Zakładu Kryminalistyki. Kapitan miał nadzieję, że na materiale uda się ustalić odciski palców mordercy albo znaleźć jakieś inne ślady. Te badania zajmą jednak sporo czasu...
- Jednym słowem — przerwał pułkownik — dochodzenie prowadzone przez kapitana nie posunęło się ani krok naprzód.
Lewandowski nie próbował się bronić.
- A wy, majorze?
- Co do mnie, mam tylko jedną zasługę — odpowiedział Niewarowny. — Pochlebiam sobie, że dzięki mojej akcji przynajmniej jeden niewinny nie zapoznał się z wyglądem aresztu w gmachu komendy. Mówię o niejakim Romanie Wiatkowskim, zwanym przez przyjaciół Czarnym Romkiem. Ale to tak na marginesie.
Moje dochodzenia utwierdzają mnie w przekonaniu, że starszy sierżant Kwaskowiak był na tropie jakiegoś poważnego przestępstwa. Nie miał jednak jeszcze żadnych dowodów. Szukał ich. Przestępca czy też przestępcy mieszkają gdzieś w pobliżu domu Kwaskowiaka. Najwyżej w odległości pół kilometra. Mam tu pełną listę takich mieszkańców Podleśnej. Jeden z nich jest mordercą.
- Gdyby to napisała Agata Christie, historia byłaby interesująca. W innym wydaniu nie do przyjęcia — mruknął Lewandowski tak, aby go wszyscy mogli usłyszeć.
- Panowie — zabrał głos przedstawiciel KG MO — rozumiem trudności i nie chcę was krytykować, ale sami zdajecie sobie sprawę z wagi zadania. Zabito komendanta posterunku MO w odległości niecałych dwudziestu kilometrów od stolicy. Upłynęło parę tygodni, a opinia publiczna nie dowiedziała się o ujęciu sprawcy. Dzisiaj usłyszałem tutaj, że dochodzenie nie ruszyło z martwego punktu. Pod względem bezpieczeństwa sytuacja w miejscowościach podwarszawskich daleka jest od idylli. Niewykrycie morderców Kwaskowiaka jeszcze bardziej rozzuchwali tutejsze męty. Ludzie już i tak sarkają na bezczynność milicji. Chodzi więc zarówno o to, aby morderca poniósł zasłużoną karę, jak i o nasz prestiż.
- Trzeba rozszerzyć dochodzenie w nowych kierunkach — zauważył jeden z oficerów.
- Proszę bardzo — żachnął się kapitan Lewandowski — chętnie wam odstąpię akta tej sprawy. Z całym dobrodziejstwem inwentarza.
- Dziękuję, nie nalegam — zastrzegł się skwapliwie projektodawca.
- A ja teraz nikomu nie przekażę sprawy — włączył się Niewarowny — chyba żeby mnie do tego zmuszono! Wtedy podam się do dymisji.
- Panowie! — żywo zareagował pułkownik. — Nie zebraliśmy się na kłótnie, lecz żeby ruszyć z miejsca tę przeklętą sprawę. Uważam, że kapitan Lewandowski i major Niewarowny powinni dalej prowadzić dochodzenie, każdy własnymi metodami, chociaż, nie ma co ukrywać, na razie niewiele dokonali. Tak więc kończymy naszą naradę niewesołym podsumowaniem. Początkowo wydawało nam się, że szybko rozszyfrujemy zagadkę zbrodni, a tymczasem utknęliśmy na samym początku.
VII.
MECZ BOKSERSKI
Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu w trzy dni później major znowu zobaczył Romana Wiatkowskiego w budynku posterunku MO. Czarny Romek i tym razem nie był skory do rozmowy w obecności innych funkcjonariuszy milicji. Dopiero w gabinecie komendanta wyjął z kieszeni nowiutką stówkę.