- Bardzo dziękuję. Z pana majora to naprawdę morowy gość. Inny by mnie zapeklował do pierdla na kilka tygodni.
- Milicja niewinnych nie aresztuje.
- Już ja swoje wiem! — upierał się Wiatkowski.
- Pracujecie?
- Chodzi się czasem — niechętnie przytaknął Czarny Romek.
- No to pamiętajcie, żebyśmy się za często nie spotykali — Niewarowny uważał sprawę za zamkniętą. Jednakże jego gość nie kwapił się z opuszczeniem pokoju.
- Panie komendancie — zaczął niepewnie — ja bym prosił, aby pan komendant przyszedł dzisiaj do mnie wieczorkiem. Tak około godziny siódmej.
- Po co?
- Powiadają, że Wiatkowski łobuz, pijak i chuligan. Ale Wiatkowski swój honor ma. Pan mnie wtedy zwolnił na słowo. Z majora naprawdę porządny facet. Ja coś wiem o Kwaskowiaku. To znaczy nie ja, jeden z kolesiów. On będzie u mnie i wszystko sam komendantowi powie. Prawdę jak na spowiedzi. Już ja tego dopilnuję. Może to panu pomoże w złapaniu tego skur... kojada — poprawił się Czarny Romek.
- Ale nie lepiej, żeby wasz koleś przyszedł tu do mnie? Razem z wami?
- On nie z tych, którzy dobrowolnie wchodzą do tego domu. Ale panu komendantowi wszystko opowie.
Rad nierad Niewarowny musiał się zgodzić na to nieco dziwne spotkanie. Roman Wiatkowski mieszkał po drugiej stronie torów, na początku Podleśnej Wschodniej, w kolonii biednych domków czy raczej zwykłych bud. Kapral Nierobis, któremu Niewarowny opowiedział o zaproszeniu Wiatkowskiego, ofiarował się pójść z majorem jako „obstawa”. A gdy major nie chciał skorzystać z tej propozycji, namawiał go przynajmniej do wzięcia broni.
- To może być podstęp — przestrzegał kapral
- wiem dobrze, gdzie mieszka Wiatkowski. Tam idzie się ni to ulicą, ni to ścieżką przez las. Ktoś się zaczai za drzewem i...
- I stuknie mnie tak samo, jak to zrobiono z Kwaskowiakiem? Ale po co? Żeby kogoś zabić, trzeba mieć poważny powód. Wiatkowski i jego kompania tego powodu chyba nie mają.
- Kto ich tam wie? Ja bym mu nie wierzył. Jeszcze raz radzę, niech pan major weźmie pistolet. A my z sierżantem Michalakiem przespacerujemy się przedtem tamtą drogą. Niby na patrolu.
- To się na nic nie zda. Ani Wiatkowski, ani jego koledzy nie puszczą wtedy pary z ust. On nie bał się przyjść tutaj, ja nie mogę być gorszy. A w razie czego pistolet byłby mi zawadą.
- Jak pan major uważa, ja ostrzegałem — poczciwy kapral poczuł się nieco urażony zlekceważeniem jego troski o zwierzchnika.
Punktualnie o godzinie siódmej wieczorem Niewarowny zjawił się w mieszkaniu Wiatkowskiego. Rzeczywiście, Nierobis nic nie przesadził, trudno tu było trafić, domek z zewnątrz przedstawiał się jak ostatnia rudera. Tym milej zaskoczyło majora jego wnętrze. Mieszkanko składało się z kuchni i pokoju. Było tu skromnie, ale czysto — niewątpliwie zasługa starej Wiatkowskiej. Bo to „przy mamusi" mieszkał Czarny Romek.
- Prosimy, prosimy, panie komendancie — Wiatkowski podskoczył witać oficera milicji. Przy stole siedziało czterech młodych ludzi. Twarze takie, że tylko dać, jak to się mówi, „pięć lat bez wyroku”. Dwa litry wódki, jeden opróżniony w trzech czwartych, i sześć musztardówek. Na talerzu jakaś zakąska.
- A mówiłem, że pan komendant przyjdzie — triumfował Wiatkowski. — Wiedziałem. To morowy chłop.
Tymczasem „morowy chłop" ściskał ręce czterech drabów.
- Zdrowie pana komendanta! — jeden z obecnych podniósł w górę musztardówkę napełnioną wódką.
Pięć spojrzeń spoczęło na oficerze milicji.
- Wasze zdrowie, chłopcy. I żebyśmy się inaczej nie spotykali — Niewarowny jednym haustem opróżnił musztardówkę. Nawet się nie skrzywił, chociaż bimber miał ohydny smak. Dawno już nie pił takiego świństwa, ostatni raz w partyzantce, ale chyba wtedy napój był o niebo lepszy. Odstawił z fasonem pustą szklankę i skromnie zagryzł kawałkiem kiszonego ogórka. Pięciu drabów poszło za jego przykładem.
- A mówiłem — powtarzał Czarny Romek i cieszył się jak dziecko — równy facet.
- No to z drugiej lufy — jeden z młodych ludzi ponownie napełnił musztardówki.
- Nie, panowie — zaprotestował oficer — tym razem to ja tylko umaczam usta. Pamiętajcie, że jestem na służbie, a niedobrze byłoby, gdyby mieszkańcy Podleśnej zobaczyli swojego komendanta idącego zygzakiem po ulicy.
Nikt nie zaprotestował i całe towarzystwo, wzorem majora, wypiło po niewielkim łyku „zajzajeru”.
- Panowie — puszył się Wiatkowski — trzymam zakład, że komendant nie ma broni.
Zanim major zdołał zaprotestować, dwaj siedzący obok niego „kolesie” sprawnie i szybko przeciągnęli rękoma po ubraniu oficera.
- Jak Boga kocham, nie ma gnata! — poświadczył jeden z nich.
Niewarowny roześmiał się.
- Jeszcze z was frajerki. Gdybym miał pistolet na rzemieniu pod pachą, tak jak się nosiło broń za okupacji, nic byście nie znaleźli, a ja już miałbym go w ręku i bylibyście na mojej łasce czy niełasce. — Major rozpiął marynarkę, aby pokazać, że i tam nie ma broni.
- Zdrowie pana komendanta po raz pierwszy - towarzystwo, początkowo sztywne i bacznie obserwujące oficera, zaczęło się rozkrochmalać.
- Zdrowie gospodarza — grzecznie odpowiedział
Niewarowny, chociaż i tym razem tylko dotknął ustami brzegu szklanki. Natomiast pozostali biesiadnicy odstawili puste musztardówki.
- No — zagaił gospodarz — „Kiciuś”, nawijaj. Ale samą prawdę.
- Kiedy ja nic nie wiem — bełkotał najniższy z obecnych, łysawy blondynek o szczupłej, szczurzej twarzyczce i wypłowiałych, rozbieganych oczach.
- Wal to, co nam mówiłeś o Kwaskowiaku. A jak opuścisz choć jedno słowo, to ci je pięścią z japy wytłukę — Wiatkowski najwidoczniej chciał się przed majorem pochwalić autorytetem przywódcy.
- Nie bądź taki chojrak — odszczeknął się Kiciuś, ale posłusznie zaczął opowiadać: — To było w czerwcu, nie, gdzieś na początku lipca. Już było dobrze widno, ale ludzie jeszcze nie szli do roboty. Może czwarta, może trochę po czwartej. Szedłem ulicą 15 Grudnia i skręciłem w Akacjową.
- Coście wtedy robili na ulicy tak wcześnie?
- Ja? — Kiciuś, stropiony, nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Ja panu komendantowi powiem — roześmiał się Wiatkowski. — Na pewno chciał coś komuś opędzlować. Ludzie trzymają w lipcu otwarte okna na parterze.
- Pleć, pleciugo, byle długo — opowiadający odzyskał mowę. — Wracałem od swojej dziewczyny.
- Która by takiego chciała?
- Za to za tobą latają całym stadem.
- Panowie — przerwał major — to nieważne. Niech pan mówi dalej.
- Tak więc wychodzę na Akacjową i widzę, że z lasu idzie jakiś człowiek. Z daleka poznałem, to komendant Kwaskowiak. Nie chciałem się z nim spotykać, bo zaraz by się zaczął wypytywać, a dokąd, a po co i tak dalej. Tam, jak pan major wie, za ulicą 15 Grudnia jest wąski, pusty plac.
Skręciłem, stanąłem za parkanem i czekam, co będzie. Dokąd to się Kwaskowiak wybiera i czy mnie przykapował.
- Jak był ubrany?
- W spodnie od dresu i w białą koszulkę gimnastyczną.
Ciepło wtedy było, chociaż ranek. Ja też byłem bez marynarki.
- Wal dalej — zachęcał Wiatkowski.
- Wyglądam. Komendant idzie prosto Akacjową. Już chciałem dać nogę, bo tym placem można przejść na Różaną, ale Kwaskowiak minął Brzozową i skręcił tam, gdzie rosną te grube sosny. Schował się za jedną z nich i stoi. Od ulicy zasłaniał go pień, ale ja wyraźnie widziałem białą koszulkę na tle drzewa. Myślę sobie: chcesz wykapować, dokąd idę, ale ja ciebie przetrzymam. I tak stoimy, ja w jednym miejscu za parkanem, on ze dwieście metrów dalej za sosną. Upłynęło chyba z dziesięć minut, a komendant ciągle czai się za pniakiem. Skombinowałem, że nie na mnie poluje. Już by się przecież domyślił, że go wykikowałem. Chciałem dać dyla, ale ciekawość trzymała mnie na miejscu...