Выбрать главу

- Na ulicy było pusto? — zapytał Niewarowny.

- Żywego ducha. Tak staliśmy z godzinę. Już się ruch zaczął. Kobiety leciały do spółdzielni po pieczywo, a inni szli do kolejki. Przejechało parę samochodów...

- Pamiętacie, kto szedł lub jechał?

- Pani Kowalska wyszła z gospodynią. Tą, która jest za kucharkę w kawiarni. Na pewno poszły do sklepu po świeże bułki, bo „Marysieńka” od siódmej rano otwarta. Adamczyk w stronę stacji, inżynier Bełkowski wyjechał wozem do Warszawy. Pani Rozmarowicz myła swoje auto stojące przed domem. Do inżyniera Kraweckiego przyszło kilku robotników. Wszystkich ich zabrał do swojego Żuka. Mieli tam z pół tony cementu. Wtedy Krawecki budował komuś chałupę w Podleśnej Zachodniej. Jeszcze szły jakieś dwie kobiety, ale nie pamiętam już, które.

- A starszy sierżant?

- Ciągle stał za drzewem, potem nagle wyszedł na ulicę i poszedł prosto do domu.

- Jesteście tego pewni?

- Dobrze widziałem. Szedł Akacjową w stronę 15 Grudnia i skręcił w lewo. Na ten pusty plac, gdzie stałem, nawet nie spojrzał. Później także zauważyłem, że znowu skręcił w Rezedową. A tam stoi dom, w którym mieszka. To gdzie by

szedł?

- Wytłumaczcie mi jeszcze — Niewarowny nie był tak biegły w topografii okolicy — gdzie rosną te duże sosny?

- To jest tam, panie majorze — wtrącił Wiatkowski — gdzie stał ten żydowski dom, co go hitlerowcy spalili w czterdziestym piątym. Zostały fundamenty i kawał jednej ściany z kominem. Od ulicy są resztki starej siatki po ogrodzeniu. Zaraz za nią rosną cztery sosny. Chyba największe w całej Podleśnej.

- Czyje domy stoją naprzeciwko i obok?

- Zaraz z lewej strony nowa willa pani Rozmarowicz. Tej, co ma sklep w pawilonach na Marchlewskiego w Warszawie. Ciepła babka, ale straszna zołza. Na miejscu jej męża nie wytrzymałbym nawet przy tej forsie. A po drugiej stronie placu dom inżyniera Kraweckiego. Znowu naprzeciwko ma swoją willę doktor Workucki. Dalej, bliżej 15 Grudnia, stoi dom Sawickich, następnie inżyniera Bełkowskiego. Kolejna chałupa to Adamkiewiczów i ten pusty plac, gdzie stał Kiciuś. A za doktorem Workuckim w stronę Brzozowej jeszcze dwie wille: aptekarza Chruścika i Marii Kowalskiej. Dalej już Brzozowa. Ogród pani Kowalskiej wychodzi aż na trzy ulice: Brzozową, Akacjową i Różaną, a chociaż do kawiarni wchodzi się od Różanej, na Akacjową też jest furtka. — Wiatkowski recytował, jak gdyby miał przed sobą plan osiedla.

- Nic więcej nie zauważyliście? — major zwrócił się do Kiciusia.

- Nic się nie działo. Kogo wtedy kapował Kwaskowiak, nie wiem. Stał i nagle poszedł, nie wiadomo dlaczego.

- To są cenne informacje. Bardzo wam dziękuję za te wiadomości i za miłe spotkanie. Ale na mnie już czas. Jeszcze raz wasze zdrowie — oficer milicji tym razem opróżnił musztardówkę do dna.

- A pamiętajcie, chłopaki, że takie towarzyskie spotkanie to jedna sprawa, a gdybym miał z wami do czynienia urzędowo jako oficer milicji, to zupełnie inne buty. Nie liczcie wtedy na naszą znajomość i moją pobłażliwość. Prawo jest prawem i porządek musi być.

- Równiaka! Mógł mnie zamknąć! To jest komendant — trzy szklanki bimbru zaczęły uderzać do głowy Wiatkowskiemu, który coraz bardziej bełkotał.

- Do widzenia — Niewarowny uścisnął dłonie wszystkim obecnym i skierował się do drzwi.

- Ja pana komendanta odprowadzę aż do stacji — Czarny Romek zerwał się z krzesła. — Żeby broń Boże coś się nie przytrafiło.

- Nie bójcie się o mnie.

- Jakby nie! Przecież pan komendant jest moim gościem.

Niewarowny nie protestował. Szli w milczeniu, bo w tych

ciemnościach trzeba było dobrze uważać, aby nie wpaść w błoto lub nie pośliznąć się o kamień. Dopiero koło stacji znaleźli się na ulicy mającej chodnik i latarnie.

- Dziękuję wam. Dalej już trafię sam.

- Ja też dziękuję. Pan komendant mógł mnie zamknąć — z pijackim uporem powtórzył Wiatkowski. — Jakby co, pan major zawsze może na mnie liczyć. Na mnie i na moich chłopaków. Wystarczy tylko dać znać Czarnemu Romkowi.

A jednak dobre rady i ostrzeżenia Niewarownego nie na wiele się przydały. W dwa dni później, gdzieś około godziny czwartej po południu, na posterunek milicji wpadła jakaś kobieta krzycząc, że chuligani zaczepiają i biją ludzi pod kioskiem „Ruchu". Major akurat miał na posterunku trzech milicjantów. W czwórkę pobiegli na odsiecz napadniętym. Poszły w ruch pałki milicyjne i porządek został przywrócony w ciągu pięciu minut. Sześciu krewkich młodych ludzi znalazło się w lokalu MO. Nie- warowny nawet się nie zdziwił, kiedy wśród ujętych chuliganów rozpoznał trzech uczestników niedawnego spotkania u Wiatkowskiego. Brakowało do kompletu Czarnego Romka i Kiciusia.

- Ostrzegałem was! — powiedział major.

- Myśmy nic nie zrobili — stawiał się jeden z zatrzymanych. — Trochę się przepychalim między sobą. A że ludzie pryskali, to nie nasza wina.

Zresztą nieco sportu nikomu nie zaszkodzi. Jak się zaprawią w bieganiu, to im kolejka nie ucieknie.

- Więc to był tylko sport?

- Tak jest, panie komendancie

- Dobrze, będziecie mieli sport! — major błyskawicznie postanowił pójść w ślady swojego poprzednika i zastosować metody starszego sierżanta Kwaskowiaka. Najpierw połączył się z komendą powiatową MO w Ruszkowie i poprosił o przysłanie Nysy, a potem zatelefonował do klubu sportowego „Znicz”, który słynął z najlepszej sekcji bokserskiej w całym województwie. Nie upłynęła i godzina, kiedy milicjanci wyładowali z samochodu sześciu chuliganów i pod konwojem wprowadzili ich na salę bokserską „Znicza”.

- Kolego trenerze — powiedział major — mam tu sześciu zuchów, którzy tak lubią sport, że boksują się z ludźmi na ulicy. Przywiozłem ich, niech włożą rękawice i walczą z waszymi zawodnikami. Sami zeznali, że to nie była chuligańska rozróba, a jedynie zawody sportowe. Oczywiście, jeśli zmienią zdanie, sprawę skierujemy nie na kolegium orzekające, lecz od razu do sądu. Bo przecież już kiedyś podpadli i teraz byłaby recydywa. Ale skoro powiadają, że zaprawa sportowa... No co, panowie, zrobimy mały mecz: „Znicz" kontra reprezentacja Podleśnej?

Żaden z chuliganom nie odezwał się. Trener bokserski i zawodnicy „Znicza” czekali na dalszy ciąg. Zapowiadała się świetna zabawa.

- Mecz odbędzie się według przepisów regulaminu PZB — wyjaśnił trener. — Każdemu z podopiecznych majora wyznaczymy zawodnika odpowiedniej wagi. Spotkania trzyrundowe. Na wszelki wypadek w kaskach.

Po trzech godzinach sześciu chuliganów opuszczało lokal „Znicza". Byli tak zbici, że z trudem się poruszali. Ale wszystko odbyło się lege artis. W ramach przepisów Polskiego Związku Bokserskiego.

- Może koledzy chcą się umówić na rewanż?

- uprzejmie zaproponował trener, ale nie doczekał się żadnej odpowiedzi.

Major Niewarowny złożył pułkownikowi meldunek zarówno ze spotkania w mieszkaniu Wiatkowskiego, jak i też z zaimprowizowanego meczu bokserskiego. Stary nie mógł powstrzymać śmiechu, ale szybko spoważniał.

- Oj, Bronek, Bronek! Ty znowu brykasz. Gdyby tak który z tych łobuziaków złożył do prokuratora skargę, długo byś się musiał tłumaczyć.

- Dlaczego? Przecież oni sami zeznali, że nie zaczepiali i nie bili przechodniów, lecz urządzili małe zawody sportowe. Później zupełnie dobrowolnie zgodzili się spróbować swoich sił na ringu. Zwykły sparring bokserski.

- No dobrze, dobrze. Mam nadzieję, że nikt nie złoży skargi.