Trudno nawet powiedzieć, czy major Niewarowny został „wymanewrowany” ze służby dochodzeniowej, czy też sam do tego doprowadził. Faktem jest, że we współżyciu z innymi ludźmi nie umiał być ani dyplomatą, ani nigdy nie miał zbyt giętkiego karku.
Kogoś innego już dawno przeniesiono by na rentę lub przesunięto do innej roboty, poza aparatem. Z Niewarownym sprawa była znacznie trudniejsza. O rencie nie chciał słyszeć. A znaleźć mu zajęcie w innym zawodzie? Człowiekowi, który zaraz po zdaniu matury w 1938 roku nałożył mundur i nie zdjął go przez przeszło trzydzieści lat? Najpierw służba czynna, później wojna i ucieczka z obozu, następnie partyzantka w lasach pod Radomskiem i z kolei lata spędzone w MO.
Nie, ani komendant wojewódzki, zresztą kolega i przyjaciel Nie warownego z tamtych lat, jak też i „góra” z Komendy Głównej MO nigdy z taką propozycją nie wystąpili. Wiedzieli doskonale, że Niewarowny nie potrafi pracować gdzie indziej, a przeniesienie na rentę oznacza dla niego koniec. Zarówno w znaczeniu moralnym, jak i fizycznym. Trzeba było znaleźć jakieś inne wyjście.
Znaleziono. W komendzie istniała komórka zajmująca się statystyką. Prowadziła ją pewna pani porucznik z pomocą dwóch urzędniczek i jednego kaprala. Z tej komórki wyłoniono „samodzielny referat” badania rozwoju chuligaństwa w województwie. Dlatego samodzielny, bo przecież major nie może podlegać służbowo pani porucznik. Do pokoju wstawiono jeszcze jedno biurko i na drzwiach przybito dodatkową tabliczkę.
Niewarowny uważał, że tę fikcję stworzono po to, aby go zwekslować na boczny tor. Więc jeszcze bardziej sposępniał, stał się bardziej nerwowy i jeszcze mniej uprzejmy dla kolegów i przyjaciół. Rano przychodził do komendy, bez słowa wieszał w szatni swój płaszcz i, mruknąwszy coś na kształt powitania, zasiadał przy swoim biurku. Przez cały dzień składał i rozwijał rozmaite papierki dostarczone mu z różnych wydziałów. Wiedział doskonale, że jego robotę mógłby wykonać milicjant bez żadnej belki na ramieniu.
Z końcem urzędowania major zamykał swoją szufladę, brał płaszcz i nie żegnając się z nikim, bez słowa opuszczał gmach komendy. Od wielu lat nikt nigdy go nie widział na żadnej akademii lub w kasynie, chociaż dawniej był człowiekiem wesołym i niepozbawionym talentów towarzyskich. Wracał prosto do swojej kawalerki przy ulicy Kaszyńskiej i coś tam sobie pichcił na obiad. A potem szedł na samotny spacer.
Nieraz dawni przyjaciele usiłowali tłumaczyć Niewarownemu, że stał się dziwakiem, że najwyższy czas zmienić zarówno tryb życia, jak i sposób postępowania z ludźmi. Co bardziej energiczni „na siłę” próbowali zaciągnąć go do siebie z okazji jakichś świąt lub imienin. Jeśli się im to udało, gorzko tego żałowali. Posępną miną i milczeniem major umiał bardzo szybko zmrozić najbardziej rozbawione towarzystwo.
Tak było aż do wczoraj. Aż do momentu, kiedy zadzwonił telefon, a major usłyszał w słuchawce głos panny Krysi, sekretarki komendanta wojewódzkiego.
- Pułkownik prosi obywatela majora, aby zaraz do niego przyszedł w bardzo ważnej sprawie.
DLACZEGO ZGINĄŁ TEN CZŁOWIEK?
Bronisław Niewarowny wysłuchał polecenia przekazanego mu przez sekretarkę komendanta wojewódzkiego, odłożył słuchawkę i podnosząc się zza biurka powiedział do koleżanki w randze porucznika, która prowadziła statystykę:
- Idę do starego. Nie wiem, kiedy wrócę.
Dziewczyna przyjęła te słowa z niedowierzaniem. Przywykła już, że jej sąsiad cały dzień siedzi kamieniem przy swoim stole, nikt do niego nie telefonuje i on z nikim się nie kontaktuje. Spędził w tym pokoju przeszło trzy lata, ale żaden ze zwierzchników nie zainteresował się ani jego pracą, ani osobą. A tu raptem wezwanie aż do samego pułkownika!
Panna Krysia obdarzyła wchodzącego majora uśmiechem przeznaczonym tylko dla tych, którzy jej się podobają lub też są w dobrych stosunkach z jej szefem, i rzekła:
- Pułkownik czeka.
Niewarowny skierował się w stronę drzwi obitych brązową dźwiękoszczelną dermą, zaś sekretarka zdążyła dorzucić przestrogę:
- Komendant jest dzisiaj w niezbyt dobrym nastroju.
Ale pułkownik powitał swojego podwładnego niezwykle serdecznie.
- Proszę, siadajcie, majorze. Może papierosa?
- Dziękuję, nie palę — odpowiedział Niewarowny zajmując wskazany mu fotel.
- To bardzo dobrze. Ja też chciałbym się odzwyczaić. Jak tam wasze zdrowie, majorze?
- Dziękuję. Myślę, że do renty jakoś wytrzymam.
- Dawno nie widzieliśmy się — ciągnął pułkownik — major tak się zakopał w swoich studiach nad chuligaństwem, że nie można go nigdzie spotkać.
- To nie ja się zakopałem. To mnie zakopali — major nie miał zbyt wielkiego respektu dla swojego zwierzchnika. — Pułkownik najlepiej wie, jak to było.
Stary zmienił temat.
- Znacie, majorze, Podleśną?
- Byłem tam chyba dwa czy trzy razy w życiu. Ostatni raz przed dziesięciu laty.
- Piękna miejscowość. Blisko Warszawy. Doskonały dojazd zarówno kolejką elektryczną, jak też i koleją z pobliskiego Rzęsowa.
- Zwykła podmiejska dziura. Trochę domów i, jak to się mówi, laski i piaski.
- Widać, że major dawno tam nie był. Ostatnio Podleśna bardzo się rozbudowała. Dużo ładnych willi. Mieszka sporo ciekawych ludzi. Malarze, literaci, lekarze...
- A także najrozmaitsi kombinatorzy, którzy nie wiadomo jak się dorobili i skąd mają ciężką forsę.
- Nie brakuje i takich — zgodził się pułkownik
- jak w każdym środowisku.
- W Podleśnej takich chyba więcej niż gdzie indziej.
- Nic dziwnego. Okolica ładna i zdrowa. A jednocześnie miejscowość, chociaż zaciszna, położona tuż pod Warszawą. Kolejką pół godziny, własnym autem zaledwie dwadzieścia minut drogi od stolicy. Kto ma pieniądze, tam się buduje. Między innymi i różni kombinatorzy. Ale większość mieszkańców na pewno dorobiła się swoich domków uczciwą pracą. Ja osobiście bardzo lubię Podleśną.
Major nie podjął tematu, zaś komendant nie- zrażony tym mówił dalej:
- Myślę, że dobrze wam by zrobiło przeniesienie się do Podleśnej.
- Dziękuję, ale nie mam pieniędzy na wybudowanie willi. Poza tym nie widzę potrzeby rozstawania się z Warszawą. Na Kaszyńskiej mieszka mi się wygodnie.
- Nie mówię o rozstawaniu się na zawsze ze stolicą. Po prostu sądziłem, że klimat Podleśnej ma walory lecznicze, a major przecież chorował, i to ciężko.
- Wiem o tym, że chorowałem. Wiem też, że przebywałem nawet niedaleko Podleśnej. Ta miejscowość nazywa się, a przynajmniej nazywała się przedtem „Tworki”. Czy to pułkownik chciał zaakcentować?
- Daj spokój, Bronek. Naprawdę jesteś przewrażliwiony na swym punkcie — komendant z oficjalnego „wy” przeszedł na mówienie po imieniu staremu przyjacielowi jeszcze z lat okupacji.
- Bo wszyscy usiłujecie ze mnie zrobić wariata.
- Ty znowu swoje. Ja do ciebie z sercem, a ty nawet nie chcesz mnie wysłuchać do końca.
- Bardzo przepraszam, panie komendancie.
Pułkownik wzruszył ramionami.
- Siedzisz tutaj nad tymi wykazami statystycznymi jak borsuk w norze, a ja postanowiłem ciebie z niej wyciągnąć. Byłem przekonany, że Podleśna będzie ci odpowiadała.
- Jak to Podleśna?
- No... Mianowałbym cię, naturalnie tylko chwilowo, komendantem tamtejszego posterunku MO.
- To już zabrakło na taką funkcję sierżantów i plutonowych?
- Na pewno nie zabrakło. Uważam jednak, że w tej sytuacji ty byś się najlepiej nadawał na to miejsce.
- Już się do niczego nie nadaję. „Major Niepotrzebny”, jak mnie w tym gmachu nazywają — głos Niewarownego drżał lekko. — Macie mnie dosyć nawet w tej statystyce. Dziękuję, że chociaż widzicie mnie na stanowisku kaprala w Podleśnej, a nie na przykład jako nocnego stróża w którymś z domów wczasowych. Choćby w „Mazurskim Dworku" pod Ełkiem.