- Ciągle czekamy — zauważył na odprawie poświęconej omówieniu tej akcji kapitan Lewandowski. — Pan major niezbyt się śpieszy.
- Pośpiech, panie kolego — odpowiedział cierpko Niewarowny — konieczny jest tylko przy łapaniu pcheł. Pan kapitan bardzo się śpieszył, zapełnił cały nasz areszt i co z tego wyszło?
- Dosyć, panowie — głos starego zadźwięczał ostrym akcentem. — Zatem zgoda na lustrację aptek. A co potem?
- Zobaczymy, co ta lustracja przyniesie. Jeżeli zdobędziemy materiał obciążający, to rewizja i zatrzymanie winnego.
- A nie lepiej obserwować jego kontakty? — zaproponował Lewandowski.
- W tego rodzaju sprawach niemniej ważne jest zaskoczenie — bronił swojej tezy major.
- Panowie! — stary nie chciał dopuścić do ponownej wymiany zdań między oficerami. — Najpierw sprawdzamy podejrzenia, a jeżeli się potwierdzą, ustalimy dalszy plan działania.
Niewarowny nie omylił się. Lustracja aptek dała bogaty plon. Zakwestionowano ponad osiemdziesiąt recept. Fachowcy, którzy je przeglądali, podzielili cały materiał na trzy grupy. Część tych dokumentów wypisana była niewątpliwie ręką samego lekarza. Tych jednak było stosunkowo najmniej. Na innych ktoś starał się dopisać leki nie ordynowane przez lekarza lub, przerabiając cyfry, zwiększał ilość opakowań z jednego do trzech. Wreszcie najwięcej było recept, gdzie zarówno treść, jak i podpis wskazywały na całkowite fałszerstwo. Takich recept było najwięcej, bo przeszło czterdzieści.
Trzej oficerowie znowu zebrali się w pokoju pułkownika.
- Mieliście nosa, majorze — stwierdził stary — ale niezupełnie. Celowaliście wyżej, trafiliście w kogoś innego. No, nic. Najważniejsze, że waszym „narkomanom" odetniecie poważne źródło zaopatrzenia w „prochy”. Co zamierzacie zrobić z tym fantem?
- Sądzę, że milicja musi wkroczyć oficjalnie do akcji. Przeprowadzę rewizję. Skonfiskuję zapasy towaru, jeśli je znajdę, przesłucham podejrzanego. Sporządzimy protokół. Może nawet zatrzymam winnego?
- Zrobi się straszny krzyk na całą Podleśną — uśmiechnął się pułkownik. — Wyobrażam sobie te interwencje. A pamiętajcie, majorze, że mamy do czynienia ze sztubakami i to w okresie przed maturą. Czy im to nie zaszkodzi?
- Zdaję sobie sprawę z wszystkich trudności, sądzę jednak, że nadszedł wreszcie czas, aby milicja w Podleśnej okazała stanowczość. Jestem stanowczo za zatrzymaniem winnego. Przynajmniej na czterdzieści osiem godzin.
- Ja też — kapitan Lewandowski chyba po raz pierwszy zajął to samo stanowisko co Niewarowny. — A jeśli prokurator nie da sankcji na zatrzymanie za rozpowszechnianie narkotyków, to powinien dać za fałszerstwo recept. Przestępstwo jest zupełnie jasne. Nie podlega dyskusji. Mamy to czarno na białym.
- Tak mówicie, bo nie macie dzieci w tym wieku — pułkownik był bardziej wyrozumiały na wybryki młodzieży — teoretycznie macie rację, ale...
- Pułkowniku, ja nikomu nie chcę łamać życia ani utrudniać zdania matury. Mój poprzednik w takich wypadkach zdejmował pasek od spodni i doraźnie wymierzał sprawiedliwość. Można długo dyskutować, czy robił dobrze, ale osiągał pewien skutek. Ja tak nie postąpię, ale naprawdę trzeba postraszyć tych domorosłych narkomanów i resztę dzieci urodzonych w niedzielę. Zobaczymy, jak się winny zachowa. Od tego uzależniam dalsze swoje kroki. Nie zawaham się jednak przed zatrzymaniem.
- A potem zwolnicie na prośby rodziców — podchwycił „stary” — to może nawet wywrzeć dobry skutek. Inni rodzice bardziej zainteresują się trybem życia swoich synków. Po prostu w obawie, żeby i ich to nie spotkało. I tak wybuchnie wielki skandal na całe osiedle. No, cóż... Rób, jak uważasz za stosowne. Ale gdybyś doszedł do przekonania, że jednak trzeba się zwrócić do prokuratury o sankcję na dalszy areszt, nie działaj bez mojej zgody.
Około godziny czwartej po południu major Niewarówny w towarzystwie sierżanta Michalaka zadzwonił do drzwi doktora Workuckiego. Otworzyła im pielęgniarka, zapytała, czy są zapisani na ten dzień.
- Nie, proszę pani. Jesteśmy tu służbowo. Chciałem się widzieć z doktorem.
- Zaraz go zawiadomię.
Do poczekalni wszedł lekarz.
- Dzień dobry, majorze. Pan do mnie? — zdziwił się.
- Niestety, i to w sprawie urzędowej.
Coś jakby cień niepokoju przemknęło po twarzy lekarza, ale ze słowami: — Panowie wejdą do mnie — uprzejmie wskazał nie pokój przyjęć, a swój prywatny gabinet.
- Czym mogę służyć?
Major wyjął z portfela receptę.
- To pan ją wystawił? — zapytał.
- Tak. Przypominam sobie. Koleżanka córki skarżyła się na dokuczliwy kaszel.
- Aż trzy opakowania leku? Po co tak dużo?
- Ta mała mówiła, że u nich w domu wszyscy kaszlą. Ale do czego pan zmierza, majorze?
- Jestem przekonany, doktorze, że pan dobrze się orientuje, o co chodzi. Wystarczy przypomnieć ostatnie wydarzenie w tutejszej szkole.
- A cóż ja mam z tym wspólnego?
- Młoda narkomanka zatruła się lekami. — Oficer milicji
mówiąc to wyciągnął inną receptę.
- Na tej są różne leki. I to także po trzy opakowania. Proszę spojrzeć.
Lekarzowi, który brał kartkę, lekko drżała ręka. Obejrzał starannie receptę i zwrócił ją majorowi.
- Nie pamiętam tego — powiedział. — Ostatecznie mogło się zdarzyć, że któryś z moich pacjentów prosił mnie właśnie o takie lekarstwo. Mój Boże, trzy opakowania to nie tak znowu dużo. Po co pacjent po dwóch tygodniach miał znów przychodzić po nową receptę?
- Zgadzam się z tym tłumaczeniem. Ale proszę spojrzeć na następną. Tu już cały hurt. Wszystko w maksymalnych ilościach.
- Ja tego nie zapisywałem — zaprzeczył Workucki. — Wystarczy porównać te trzy recepty. Nie moją ręką pisana i nie mój podpis. Sfałszowana.
- To bardzo ważne oświadczenie, panie doktorze. Czy może pan mi je dać na pi śmie?
- Naturalnie.
- Więc proszę.
Lekarz wzruszył ramionami, jednakże spełnił prośbę majora. Oficer milicji uważnie przeczytał podane mu pismo, starannie je złożył i schował do kieszeni.
- Widocznie tak się złożyło, że wyszedłem na chwilę z pokoju przyjęć. Receptariusz zapewne leżał na stole i jakiś pacjent ukradł mi jeden blankiet. Na przyszłość będę uważał, żeby nie zostawiać druków na wierzchu.
- Bardzo pana doktora o to proszę. Tym bardziej nam na tym zależy, że tylko w kilku aptekach znaleźliśmy aż ponad czterdzieści takich recept. Nie dziwi się pan chyba teraz naszej wizycie.
- Ponad czterdzieści? — powtórzył Workucki.
- To wprost niemożliwe.
- Sądzę, że gdybyśmy szukali dłużej i w szerszym promieniu, znaleźlibyśmy znacznie więcej tych sfałszowanych recept.
- Wprost nie mogę uwierzyć.
- A jednak to fakt. Mam te wszystkie recepty, tutaj, w mojej
teczce.
- Coś niewiarygodnego! Ktoś musiał mi ukraść cały bloczek. Już ostemplowany. Zrobiono to tak zręcznie, że nie zauważyłem tego. Zdaję sobie sprawę z mojej poważnej winy. Czy pan major chce mnie pociągnąć do odpowiedzialności?
- Nie. Pana nie. Mam nadzieję, że ta nauczka wystarczy.
- Przyrzekam panu, że to się nie powtórzy. W ogóle nie będę hurtem stemplował recepta- riuszy i będę je trzymał pod zamknięciem. Dziękuję panu, majorze.
- Niestety — odpowiedział Niewarowny — sprawa na tym się nie kończy. Muszę także porozmawiać z pańską córką.
- Z Janką? O co chodzi?
- O sprzedaż i rozpowszechnianie narkotyków na terenie szkoły.
- Janka?! To nonsens!
- Mam też nakaz podpisany przez prokuratora na przeszukanie pańskiego mieszkania. Naturalnie rezygnuję z tak szerokich uprawnień. Wystarczą mi oględziny pokoju panny Janiny Workuckiej. — Oficer milicji podsunął lekarzowi odpowiedni dokument.