Oficer milicji chciał się zrewanżować toastem na rzecz fundatora, ale sierżant zaproponował inny:
- Zdrowie mojej narzeczonej.
Nierobis nie okazał zdziwienia, ale majora trochę zaskoczyło to oświadczenie. Wniebowzięty sierżant wyjaśnił:
- Gdyby nie pan major, nigdy nie ośmieliłbym się nawet marzyć o Elżbiecie. Ale pan komendant, kiedy pierwszy raz poszliśmy do „Marysieńki”, zachęcił mnie. Powiedział, do końca życia będę pamiętał te słowa: „A cóż to wy od macochy? Nie młody i przystojny chłopak?” Więc wystartowałem. Po Wielkanocy będzie nasz ślub.
- Dlaczego dopiero po Wielkanocy, a nie na Boże Narodzenie? — dopytywał się Nierobis. — Ja bym tak długo nie czekał. Do tego czasu jeszcze ci kto babkę sprzątnie.
- Nie bój się. Mojej Elki jestem bardziej pewny niż siebie samego.
- Zdrowie młodej pary — wtrącił major, aby zażegnać spór. Wydawało się, że jego dwaj podkomendni zaraz skoczą sobie do oczu.
Dużą przyjemność sprawiła majorowi wizyta doktora Zygmunta Workuckiego. Zjawił się on pewnego dnia na posterunku milicji.
- Czekałem przez te wszystkie dni na majora w „Marysieńce", ale pan jakoś niełaskaw dla tego lokalu. Przychodzę, aby podziękować za córkę.
- Nie ma za co. I nie mnie, lecz moim zwierzchnikom.
- Niech major nie będzie taki skromny. Już ja dobrze wiem od mecenasa Ruszyńskiego, że gdyby nie pan, dziewczyna do dziś siedziałaby w areszcie. A to nic by jej nie pomogło, tylko jeszcze bardziej zepsuło. Mam dwoje dzieci. Z synem nigdy nie miałem najmniejszych kłopotów. Janka od małego była diabłem wcielonym. Przyznaję, że nawet bałem się dowiadywać, jak się sprawuje. Świadomie tego nie robiłem. Daję słowo honoru, że o tych receptach nic nie wiedziałem. Ale innych rzeczy to po trochu się domyślałem. Dzisiaj nie poznaję swojej córki. Przecież ona mnie przeprosiła za wszystko, co było! Chodzi do szkoły, odrabia lekcje. A to zawdzięczam właśnie panu majorowi.
Workucki, nieco zmieszany, postawił na stole butelkę zagranicznego koniaku.
- Pan major chyba nie odmówi?
- Doktorze kochany, gdybym wziął, zaraz by w Podleśnej opowiadali, że Niewarowny przyjmuje łapówki. Naprawdę nie mogę.
- Kiedy ja ze szczerego serca.
- Doktorze, proszę wziąć tę butelkę do domu i schować. Jeżeli będę miał kiedy przyjemność odwiedzić pana, wtedy wypijemy po kieliszeczku.
- Chyba że tak. Ale trzymani za słowo — lekarz z pewnym ociąganiem schował koniak.
Oficer milicji stwierdził, że na nowym stanowisku odniósł parę sukcesów, które go szczególnie cieszyły. Niestety, główny problem wciąż nie był rozwiązany.
Nie pozostało więc nic innego, jak spróbować tej samej metody, którą zastosował starszy sierżant Kwaskowiak, płacąc za to życiem.
Niewarowny nie należał do tchórzy. Były czasy, kiedy w konspiracji, najpierw w mieście, a później w partyzantce, bez cienia strachu stawiał czoła wielekroć liczniejszemu i dużo lepiej uzbrojonemu wrogowi. Ale nie można kłaść znaku równości między odwagą a ryzykanctwem. Major odważył się na to, co kosztowało życie jego poprzednika, postanowił jednak nie ryzykować. Z Warszawy sprowadził sobie grubą futrzaną kurtkę i ciepłą, watowaną narciarkę. Ten strój jeszcze sam nieco przerobił, aby lepiej służył swemu przeznaczeniu.
Teraz co rano, o godzinie czwartej, rozlegał się przy łóżku
Niewarownego dźwięk budzika. Oficer wstawał, szybko się ubierał i po cichu, aby dyżurujący po drugiej stronie korytarza milicjant niczego się nie domyślał, wychodził z domu. Znał dobrze „rozkład jazdy” mleczarza. Dlatego też szedł ulicą Malinową do Różanej, następnie całą Różaną do lasu i tam czekał. Doskonale słyszał skrzyp wózka roznosiciela, kiedy ten objeżdżał Akacjową. Widząc, że mleczarz już skręca w Brzozową, by obsłużyć kolejny rejon, a następnie klientów ulicy Różanej, major przechodził przez całą Akacjową, nie ukrywając się specjalnie i nigdzie nie zatrzymując. Gdyby ktoś go tu spotkał o tak wczesnej porze, wyglądałoby na to, że oficer milicji dokonuje po prostu obchodu swojego terenu.
Był to rzeczywiście obchód, ale specjalnego rodzaju. Gdyby ktoś uważnie obserwował komendanta posterunku, zauważyłby, że mijając okratowane furtki sprawdzał, co stoi na progach cofniętych nieco w głąb ulicy willi. Wprawdzie o tej porze, w grudniu, było ciemno, jednakże białą butelkę mleka widać nawet w nocy.
Cała droga od lasu aż do końca Akacjowej nie zabierała więcej niż dziesięć minut. Poranny spacer Niewarownego trwał wraz z postojem w lesie najwyżej pół godziny. Dla majora nie ulegało wątpliwości, że starszy sierżant Kwaskowiak przebywał mniej więcej tę samą trasę, lecz w dużo krótszym czasie, bo i bliżej mieszkał, i wiedział, przed czyim domem należy szukać tych trzech butelek.
Mijały jednak dni za dniami i nic nie wskazywało, że oficer milicji jest na dobrym tropie. Niewarowny już na pamięć znał ilość butelek stojących przed każdym z mijanych domów. Nigdy nie było żadnej zmiany. Widocznie mieszkańcy tych willi prowadzili w zimie bardziej unormowany tryb życia i nie potrzebowali dodatkowych dostaw mleka.
Rybak całymi godzinami cierpliwie obserwuje spławik. Myśliwy zaczajający się na dzika czy na zwierzynę płową, nieraz wiele nocy czeka w zasadzce na możliwość strzału. Jakże często w ogóle daremnie. Milicjant, usiłujący schwytać przestępcę, także w pewnym stopniu podobny jest myśliwemu. Musi więc mieć jego cierpliwość. Niewarowny nie przejmował się zbytnio niepowodzeniami. Codziennie o określonej godzinie w jego pokoju rozlegał się dźwięk budzika.
Major poznał już ranne zwyczaje Podleśnej. Wiedział, że Stefanek dociera na Akacjową dziesięć minut przed piątą. Obsłużenie tej ulicy zajmuje mu około dwudziestu minut. Potem wózek mleczarza znika w ulicy Brzozowej, gdzie przy skrzyżowaniu z Różaną czeka na niego nowa porcja butelek zostawionych tutaj przez wielką ciężarówkę mleczarni. Swój obchód Akacjowej mógł oficer milicji zaczynać kwadrans po piątej. Nie zrywał się już o czwartej, bo w zupełności wystarczało mu czasu na ubranie się, jeżeli nastawiał budzik o czterdzieści pięć minut później.
Akacjowa o tej porze była zwykle pusta. Krążąc po niej przez prawie dwa tygodnie, major nie spotkał tu rano nikogo. Okna willi były ciemne. Znak, że żaden z mieszkańców tej części Podleśnej nie śpieszył się na godzinę szóstą do pracy w Warszawie czy w Ruszkowie.
Ale... w jednym pomieszczeniu zawsze zapalało się światło natychmiast po przejechaniu wózka mleczarza. Na pierwszym piętrze w willi doktora Zygmunta Workuckiego.
Niewarowny wiedział, czyj to jest pokój. Właśnie z niego wraz z sierżantem Michalakiem wyprowadzali szamoczącą się z nimi Jankę Workucką.
Już grudzień dobiegał połowy, a major — chociaż codziennie dokonywał swojego obchodu — nie mógł pochwalić się żadnym sukcesem. Czyżby te trzy butelki mleka, o których wspominał żonie starszy sierżant Kwaskowiak, o które również major dowiadywał się w spółdzielni, miały być tylko mitem?
A może należało ich szukać na innej ulicy? Wprawdzie Kiciuś widział komendanta posterunku zaczajonego za sosną naprzeciwko willi Workuckiego, ale mleczarz Zborkowski spotykał milicjanta wracającego z zupełnie innej strony. Major nie wykluczał i tej okoliczności. Od czasu do czasu rozszerzał swoje spacery na teren sąsiednich ulic. Jedno było pewne. Jeżeli trzy butelki mleka były przyczyną porannych wypadów Kwaskowiaka, musiały stać przed domem oddalanym najwyżej o dziesięć minut marszu od mieszkania starszego sierżanta.