Samochód przejechał przez osiedle i znalazł się na szosie prowadzącej do stolicy. W Izbowie major skręcił w boczną uliczkę i ustawił wóz tak, aby móc widzieć samochody nadjeżdżające z Podleśnej.
Teraz nie pozostawało nic więcej, jak tylko czekać na dalszy rozwój wypadków. Upłynęły prawie dwie godziny. Wreszcie majorowi mignął znajomy wóz. Zapalił silnik i pojechał w ślad za Wartburgiem zdążającym do stolicy. Jego kierowca niczego się nie domyślał. Wartburg jechał wolno i nie próbował „urwać się” Warszawie. W ten sposób obydwa auta dotarły do granic miasta. Dopiero na Wolskiej wóz jadący na przedzie skręcił w lewo. Major poszedł za jego przykładem. Ale Wartburg po przebyciu dwustu metrów wjechał w szeroko otwartą bramę, gdzie mieścił się warsztat reparacyjny. Oficer milicji pojechał dalej i zaparkował w pewnej odległości od tego miejsca.
Nie upłynęło i dziesięć minut, kiedy właściciel samochodu ukazał się na ulicy. Szedł w stronę Wolskiej.
Niewarowny niemal deptał mu po piętach. Widział, że śledzony przez niego człowiek wsiadł do tramwaju. Teraz auto oficera milicji towarzyszyło tramwajowi aż do skrzyżowania Alej Jerozolimskich i Kruczej. Tutaj Niewarowny skręcił w prawo i po przejechaniu niewiele ponad dwieście metrów zatrzymał się. Nie pomylił się w przewidywaniach. Ten człowiek szedł prosto do swojego miejsca pracy. Kiedy znikł w bramie domu, milicyjna Warszawa wróciła pod warsztat naprawy samochodów.
Major wysiadł i ostrożnie badał teren. Przez otwarte wrota widać było murowaną, niezbyt wielką halę, gdzie stało parę maszyn i wozy znajdujące się w remoncie. Inne samochody czekały swojej kolejki na podwórzu. Wśród nich także stary Wartburg. W warsztacie i na podwórzu kręcili się pracownicy.
Major przeczytał napis: „Usługi motoryzacyjne, inż. Adam Godlewski".
Niewarowny przez chwilę zastanawiał się. Skąd on zna to nazwisko? Czyżby inżynier Godlewski był jakimś jego znajomym z dawnych czasów? A może „klientem” któregoś z licznych dochodzeń milicji?
Nie. To nazwisko dopiero niedawno obiło się o uszy oficera. Czy to nie Roman Wiatkowski przechwalając się, jak to on potrafił rozreklamować pewien warsztat samo chodowy, nie wymienił właśnie Adama Godlewskiego?
Major rozejrzał się. Ulicą szedł jakiś chłopak. Mógł mieć około dwunastu lat. Kiedy zbliżył się, Niewarowny zagadnął go:
- Słuchaj, chłopcze, mam do ciebie prośbę. Wejdź do warsztatu i powiedz, żeby pan Wiatkowski wyszedł na ulicę, bo czeka na niego znajomy.
Chłopiec bez wahania spełnił polecenie. A kiedy wrócił, wyjaśnił:
- Ten pan kazał powiedzieć, że zaraz wyjdzie. Żeby poczekać.
- Dziękuję.
Chłopiec trochę się certolił, jednakże wziął dziesięciozłotówkę. „Na kino”.
Jeszcze przeszło dziesięć minut Niewarowny spacerował od rogu Wolskiej do bramy warsztatu, zanim Czarny! Romek ukazał się na ulicy.
Mocno zdziwił go widok oficera milicji. Spodziewał się zastać
tutaj któregoś ze swoich kumpli.
- Pan major do mnie?
- Jak pan widzi. Mam do pana interes.
- Ja zawsze wszystko dla pana komendanta.
- Znacie tego starego Wartburga, którego wam dzisiaj przed godziną wstawiono do naprawy?
- Pewnie, że znam.
- Co mu brakuje?
- Tyle co nic. Facet trzęsie się nad tym gratem, chociaż mógłby sobie kupić nie jeden nowy wóz. Przecież to ciepły gość. Już ja wiem, co mówię. Za parę milionów by go nie kupił. A jeździ taką pokraką. Na same reperacje wydał więcej, niż by go nowy kosztował. Co dwa, trzy tygodnie wstawia nam auto do naprawy. Najczęściej zupełnie niepotrzebnie. Dzisiaj kazał sprawdzić układ hamulcowy, bo twierdzi, że źle działa. Próbowałem, nic tam nie brakuje. Ale, wiadomo, co szkodzi szefowi wziąć za nic parę setek? A żeby klient był zadowolony, Prochoń coś tam przy aucie podłubie i opłucze pod szlauchem.
- Co za Prochoń?
- Wojciech Prochoń, mechanik samochodowy. Nie powiem złego słowa, zna się na swoim fachu, ale przy tym wozie naprawdę nie ma nic do roboty.
- Zawsze tak jest?
- Stary samochód, to czasem się popsuje. Te robótki przy Wartburgu zawsze robi Prochoń, bo facet uważa, że tylko on zna się na tych wozach. A Wojtek ma taki sam, ale prawie nowy. O, ten popielaty, który stoi koło starego grata — Wiatkowski pokazał ręką ładnie utrzymane auto tuż przy starym Wartburgu.
- Kiedy klient ma odebrać swój samochód?
- Zawsze wstawia rano, a jak wraca z pracy, zabiera wóz i jedzie do Podleśnej. Już mówiłem, tam nie ma roboty nawet na pół godziny.
- Słuchajcie, Wiatkowsiki, bardzo mi zależy, żeby wiedzieć dokładnie, co się dzisiaj przy tym wozie będzie robiło. Możecie mi pomóc?
Czarny Romek uśmiechnął się.
- To już milicja hintów nie ma?
- Mamy, ale pan zrobi to lepiej i dokładniej. Zza płotu gorzej widać.
- Dlaczego mam to robić?
- Bo ja pana proszę — major położył nacisk na słowie „proszę”. — Kiedy pan mnie odprowadzał, jak byłem u was, wtedy pan mnie zapewniał, że w razie potrzeby mogę na pana liczyć. Dlatego dzisiaj z tym się zwracam. Jak znajomy do znajomego.
- Dla kogo innego palcem bym nie kiwnął albo umyślnie zbujał. Ale dla pana komendanta załatwi się. Tylko tak między nami. Nikomu ani słowa.
- Mnie też na tym zależy.
- Facet kogoś stuknął swoim gratem i uciekł?
- Wiatkowski nie mógł powstrzymać ciekawości.
- Mam odwalić taką robótkę całkiem na ślepo?
- Ja też nie jestem dużo mądrzejszy. Sam pan powiedział, że ten gość jest bogatym człowiekiem. Z czego ma tę forsę? Chyba nie z tego małego interesu, który prowadzi? — major nieco się przestraszył, że za wiele powiedział.
Ale Czarny Romek od razu podchwycił:
- Rozumiem. Finansówka zainteresowała się ciaćkami faceta. Chcą mu kropnąć taki domiar, żeby się nie pozbierał. A wam z milicji polecili go rozpracować. Chyba dobrze trafili. Ja też nieraz myślałem, skąd ta forsa. A skąpy, cholera, że aż strach. Kiedyś go poprosiłem o dwie setki. Mówiłem, że odpracuję. Przyjdę do niego do garażu i w domu zrobię, co potrzeba, przy tej kupie szmelcu. Pan komendant myśli, że mi dał?
- Jak my się spotkamy?
- Właściciel przyjdzie po wóz gdzieś o trzeciej. Więc może o czwartej?
- Ale gdzie?
- Tu zaraz na Wolskiej jest taka mała knajpa.
Pan komendant postawi coś pod śledzia?
- Dobrze. Ćwiartka leci — obiecał oficer.
- No to ja idę. Robimy przy jednym Oplu- rekordzie. Austriacki. Facet go szpetnie rozwalił. A jutro musi wracać do kraju. Trzeba będzie i w nocy popracować. Obiecał, że jeżeli mu wóz podszykujemy choćby tak, żeby mógł dojechać do Wiednia, dla każdego z nas leci po brudasie. A Godlewski też zapowiedział, że dołoży. Tak mu wózek podszykujemy, że będzie lepszy niż przedtem.
Kiedy punktualnie o czwartej po południu Niewarowny przekroczył próg umówionego miejsca, Wiatkowski siedział przy stoliku. Przed nim stało pół litra i dwie duże porcje śledzia w śmietanie. A także dwa kieliszki.
- Zamówiłem od razu pół basa, żeby kelner dwa razy nie latał — wyjaśnił Czarny Romek. — Trzeba szanować człowieka pracy. Zdrowie pana komendanta.
- Zdrowie. Ale może trochę ciszej. Po co wszyscy mają wiedzieć, z kim pan pije?
- Co za głowa! Mnie by to na myśl nie przyszło — Wiatkowski musiał już przedtem coś łyknąć.
- No jak tam? — zapytał major po drugiej stopce.
- Zaglądałem do tego Wartburga jak pies do jatki. Co Prochoń się zbliżył do grata, ja zaraz tokowałem. Jak mówiłem, wóz był najzupełniej tu porządku. Wojtek trochę hamulec wyregulował, a przy okazji gwizdnął facetowi zagłówki.