Выбрать главу

- Ja kto?

- No te ciemnoczerwone. Były prawie nowe.

- To przecież właściciel zauważył brak zagłówków.

- Gdzie tam, ślepa komenda, nic nie widział. Przyjechał z nowymi, a wyjechał z gorszymi. Wprawdzie tego samego koloru, ale te Wojtkowe były poplamione smarem.

- Wóz nie miał żadnych śladów zderzenia?

- Ja go nie robiłem, ale tak na oko nie było nic widać. W wielu miejscach znać korozję. W ogóle ta kupa szmelcu ledwie się trzyma.

- Ten Opel-rekord, co go robicie, też ma czerwone zagłówki?

- Nie. Fabryczne, dopasowane do koloru obicia.

- Godlewski dużo wozów zagranicznych reperuje?

- Ma trochę takiej klienteli. To dobry fachowiec i solidnie robi. Ale jak się zdarzy jeleń, taki jak ten z Podleśnej, głupi byłby, żeby go nie obskubał na kilka stów. Często cudzoziemcy wolą w Polsce dokonać naprawy czy sprawdzenia technicznego, bo ich taniej kosztuje. Jest taki jeden Francuz. Prawie co miesiąc przyjeżdża do Warszawy. Zawsze przed powrotem odwiedza nasz warsztat. Każe robić przegląd wozu. Powiada, że tak jak w Warszawie, nikt mu samochodu nie ustawi.

- Jakim wozem jeździ?

- Często zmienia. Ostatnio jeździł granatowym Volwo.

- Chyba widziałem taki wóz w Warszawie. Przed paru dniami. Z francuską rejestracją.

- To się zgadza. Przedwczoraj był u Godlewskiego. Umówił się, że jutro wstawi nam wózek do przeglądu i zmiany oleju.

- Pan będzie robił to Volwo?

- Chyba nie. Mam całą noc pracy przy tym austriackim. A jeżeli facet rzeczywiście da pół kafla ekstra, to po co mi się jeszcze mordować? Przez trzydzieści sześć godzin bez przerwy? Ja przecież stale nie robię. Przychodzę na fuchę. Prochoń sam obskoczy Francuza. Poprzednim razem też dla niego robił.

Pół literka przy niewielkiej pomocy majora pokazało swoje dno. Czarny Romek nie przymawiał się o więcej. Przeciwnie, pierwszy powiedział:

- Na mnie czas. Paskudnie ten Opel rozwalony. Cud boski, że facet wyszedł z życiem z takiej kraksy. Żeby nie miał pasa bezpieczeństwa, to by go kawałkami zbierali po szosie. Dziękuję za poczęstunek, panie komendancie. Jakby jeszcze coś, na Wiatkowskiego zawsze można liczyć

Major zapłacił i także opuścił knajpę. Ostatnio szczęście mu sprzyjało, chociaż sprawa okazała się znacznie prostsza, niż przypuszczał. Po prostu zamienia się zagłówki samochodowe! Niewarowny nie wątpił, że Volwo, które jutro zjawi się w warsztacie Godlewskiego, także będzie miało dwa zagłówki czerwonego koloru. Mechanik Wojciech Prochoń wyjmie je, dając w zamian inne, ze swojego samochodu. Bardzo prosta technicznie manipulacja. Ale im bardziej nieskomplikowany pomysł, tym trudniejszy do wykrycia.

Co jest przedmiotem przemytu?

Niewarowny mógł się tego tylko domyślać. Najlepiej byłoby zatrzymać Francuza z jego wozem na granicy i przeprowadzić gruntowną rewizję. Ale wtedy w ręce milicji wpadłby jeden kurier, mała, nic nieznacząca płotka międzynarodowego gangu. Jego aresztowanie natychmiast spłoszyłoby innych przestępców. Major pamiętał słowa podpułkownika z KG MO, że wystarczy otworzyć jeden kran, aby już nikomu nie można było niczego udowodnić. Lepiej pozostawić na razie cudzoziemca w spokoju, a jedynie zawiadomić policję w jego kraju, by śledziła jego kroki.

Najważniejsze zadanie to rozpracować całą siatkę i tak zręcznie ją zlikwidować, żeby wszystkich złapać na gorącym uczynku.’ Poza tym ci ludzie mają znacznie poważniejsze przestępstwo na swoim koncie. Zamordowali człowieka, milicjanta na służbie. Tę zbrodnię też trzeba udowodnić. Przedwczesna interwencja aparatu śledczego, zdaniem Niewarownego, spłoszyłaby głównych sprawców.

Dlatego major powziął decyzję niewtajemniczania nikogo ze swoich władz i dalszego działania w pojedynkę. Niemal wyczuwał, że ostatnia runda rozgrywki już blisko. To kwestia dni, najwyżej tygodni.

Oficer milicji zdawał sobie sprawę, że postępuje niezupełnie właściwie i niezbyt zgodnie z przepisami i regulaminem służby. Ale tyle razy spotykały go zawody, tyle razy korzystając z jego żmudnej pracy inni budowali swój sukces lub dalszą karierę zawodową, że teraz Nie- warowny postawił wszystko na jedną kartę. Albo sam wygra, albo niech się dzieje, co chce, nawet potop.

XV.

CO WIDZIAŁ MLECZARZ?

Mijały dni. Nic się nie zdarzyło nowego. Codzienny telefon od Janki Workuckiej niezmiennie brzmiał: „Wszystko w porządku". Major od czasu do czasu pokazywał się w kawiarni „Marysieńka". Witano go grzecznie, ale z większą niż przedtem rezerwą. Jedynie doktor reklamował pedagogiczne zdolności oficera milicji oraz ciągle przypominał o butelce koniaku czekającej w domu.

Tak na zimno rozpatrując całą sprawę, Niewarowny musiał sam przed sobą przyznać, że w zasadzie nie rozporządzą żadnymi wiadomościami co do zakresu przestępstw popełnionych przez gang. Co się przemyca w zagłówkach samochodów? Czy narkotyki, czy po prostu papierowe dolary w jedną stronę, a złoto w sztabach lub w monetach w drugą? I ten rodzaj przemytu był przecież w naszym kraju dość powszechny.

Właściwie tylko jedno nie ulegało wątpliwości. To, że w Podleśnej istnieje punkt przerzutowy jakiejś bandy przemytniczej. Zawód właściciela willi przy ulicy Akacjowej mógł sugerować, że chodzi o wyroby chemiczne lub narkotyki.

Oficer milicji dyskretnie obejrzał całą posesję. Willa nie była zbyt wielka. Miała najwyżej cztery pokoje z kuchnią. Natomiast duży był taras, pod którym mieścił się garaż. Tam chyba mogły się bez trudu zmieścić dwa wozy. Cały dom był też podpiwniczony. Co do góry, to Niewarowny sprawdził przy pomocy swojej lornetki, że są tam zwykłe lokale mieszkalne. Ale co się kryło za małymi okienkami pod ziemią?

Pewnego poranka do pokoju majora ktoś zapukał.

- Proszę — odpowiedział oficer przekonany, że to któryś z jego ludzi.

W drzwiach stanął Stefan Zborkowski, trzymający w ręku butelkę mleka.

- Taka pogoda — powiedział — że wolałem przynieść panu majorowi mleko do domu. Po co ma się pan fatygować.

- Bardzo dziękuję — Niewarowny wziął butelkę i postawił ją na stole.

Zborkowski odwrócił głowę, jak gdyby kontrolując, czy na korytarzu nie ma żadnego z milicjantów i wszedł do środka, cicho zamykając drzwi.

- Panie majorze... — szepnął.

- Słucham pana? — Niewarowny robił wrażenie zdziwionego zachowaniem się Stefanka.

- Chciałbym panu coś powiedzieć. Coś bardzo ważnego. Ale się boję. Gdyby ktokolwiek się dowiedział, mógłbym stracić pracę.

- Dyskrecja to nie tylko obowiązek milicjanta, ale jego wrodzona cecha. Niech pan mówi spokojnie. A przede wszystkim proszę usiąść. Może papierosa?

- Nie, dziękuję. Ja na chwileczkę — roznosiciel mleka usiadł jednak na krześle.

- Co mi pan ciekawego powie?

- Zupełnie przypadkowo, panie komendancie, wpadłem na trop wielkiego -przestępstwa.

- Jakiego? — w głosie oficera milicji odezwało się zawodowe zainteresowanie.

- Chyba bardzo wielkiego...

- Gdzie? Kto?

- To było wczoraj rano. Jak zwykle rozwoziłem mleko po Akacjowej. Kiedy stawiałem butelkę na schodach willi inżyniera Bełkowskiego, zdawało mi się, że z garażu prześwieca światło. Pomyślałem, że zapewne zapomnieli je zgasić. Już miałem jechać dalej, ale coś mnie tknęło, że może tam zakradł się złodziej? Na wszelki wypadek postanowiłem sprawdzić. Pamiętałem, że z tyłu jest małe okrągłe okienko. Obszedłem taras dookoła. Widzę, że się nie omyliłem. W garażu pali się światło. Podszedłem bliżej, nachyliłem się, bo to okienko, panie komendancie, jest trochę niżej, a jak zajrzałem do wnętrza, to mnie po prostu zamurowało.

- Złodziej?

- Sto razy gorzej. Panie majorze, tam jest całe laboratorium chemiczne. Mała fabryka. Aparat dyfuzyjny, kolby, retorty, kolumna rektyfikacyjna. Inżynier Bełkowski i jego żona, obydwoje w białych fartuchach, coś robili przy tych aparatach. Dobrze widziałem, bo chociaż okienko zaklejone czarnym papierem, to w jednym miejscu zrobiła się szpara na dwa palce szeroka.