- Czyżby pędzili bimber, — major udał, że lekceważy otrzymaną informację.
- Na pewno nie bimber. Jestem ze wsi i wiem, jak się pędzi „krzakówkę”. Tam się robi coś gorszego.
- Co może być gorszego, Inżynier Bełkowski prowadzi w Warszawie laboratorium analiz medycznych. Może miał dużo roboty i część tych analiz wykonywał właśnie w domu?
- Na takich wielkich aparatach? Wykluczone.
- Nie wiem. Nie znam się na medycynie.
- Mówię panu majorowi, że to jakiś nieczysty interes. Ludzie w Podleśnej już od dawna szepcą sobie na ucho różne rzeczy o panu Bętkowskim. Nikt nie wie, skąd on ma takie pieniądze. Synkowi kupił piękne BMW, a kiedy w parę miesięcy później Andrzej tak rozbił wóz, że nie było co zbierać, to za trzy tygodnie jeździł już nowym NSU. Ostatni model z silnikiem Wankla.
- Widocznie to laboratorium daje dobre dochody. Szkoda, że nie jestem chemikiem.
- Pan komendant mi nie wierzy?
- Ależ jak najbardziej wierzę, panie Stefanku. Dziękuję za tę wiadomość. Przy pierwszej okazji spytam inżyniera Bełkowskiego, co też on fabrykuje w swoim garażu.
- Niech pana Bóg zachowa! — przestraszył się roznosiciel.
- Dlaczego?
- Inżynier ma długie ręce. Od razu by się domyślił, że tylko ja mogłem go podejrzeć.
- Może ma pan i rację. Ale pewnie w postępowaniu Bełkowskiego nie ma nic złego. Ostatecznie każdemu wolno kupić aparaturę chemiczną i bawić się w doświadczenia naukowe. Często różni amatorzy dokonują w ten sposób wielkich wynalazków. A inżynier nie jest przecież amatorem, lecz chemikiem z zawodu. Kto wie, czy tam w garażu nie usiłuje
rozwiązać jakiegoś ważnego problemu naukowego?
- Takiej aparatury, jaka tam jest, w Polsce nie kupi. Wiem dobrze, bo mój krewniak pracuje jako woźny w laboratorium „Lechii” w Warszawie. Kiedyś w niedzielę zaprowadził mnie do fabryki. Kudy tamtym maszynom do tych urządzeń w garażu inżyniera.
- Pan mnie coraz bardziej zaciekawia, Stefan- ku. A dzisiaj też pracowali?
—Chyba tak, bo ze szpary pod drzwiami widziałem blask.
- A przez okienko pan nie zaglądał?
- Nie. Bałem się. Już i tak wczoraj zostawiłem ślady na śniegu. Dobrze, że później padało. Może inżynier nic nie zauważył.
- Szkoda, że pan drugi raz nie zajrzał. Może domyśliłby się pan, co oni tam robią.
- Skąd ja, zwykły człowiek, mógłbym dojść do tego? Co innego gdybyśmy poszli razem...
- Dobrze, chodźmy.
- Nie dzisiaj, panie majorze.
- Dlaczego?
- Już jest widno. Przecież po siódmej. Teraz nic się nie zobaczy. A za to nas by wypatrzyli. Ale jutro będzie odpowiedni dzień.
- Tak pan myśli?
- Na dworze ciepło jak na wiosnę. Przyszła gwałtowna odwilż. Tylko patrzeć, jak zacznie lać deszcz. Dawno takiego stycznia nie widziałem. Jak popada przez cały dzień, zmyje te trochę śniegu. Noc będzie ciemna, nikt nas nie zauważy. Żadnych śladów nie zostawimy. A to poważna sprawa, panie komendancie. Stefanek ma nosa. Sam się pan przekona i będzie mi później dziękował. Kto wie, czy mi jakaś nagroda nie kapnie? Wierzę, że pan o Zborkowskim nie zapomni w razie czego.
- Na pewno nie zapomnę. Żeby tylko było za co brać tę nagrodę. Zarówno panu, jak i mnie by się przydała.
- We dwóch to zawsze raźniej. Z panem majorem nie bałbym się. Pan by zaglądał, co oni robią, a ja stanąłbym na straży.
- Świetna myśl — przytaknął Niewarowny.
- Prawda? Pójdziemy tam przed piątą — zaproponował mleczarz.
- Dlaczego tak wcześnie?
- To najlepsza pora, panie majorze, na takie spacery, jak u inżyniera Bełkowskiego. Noc, ciemno, nikt się po ulicach nie kręci. Oni czują się w swoim laboratorium całkowicie bezpieczni. A my ich podpatrzymy. Kiedy pan major przekona się, co oni tam robią, wtedy następnej nocy nakryje się ich na gorącym uczynku. Potem już mi będzie wszystko jedno, nawet jak się ludzie dowiedzą, że to ja pierwszy dałem znać milicji.
- Dobry plan. Zgadzam się. Więc o piątej?
- Tak jest, panie majorze. Ja wyjadę ze swoim wózkiem z Brzozowej. Spotkamy się na skrzyżowaniu Brzozowej z Akacjową.
- A nikt nas tam nie zobaczy?
- Kto ma widzieć? O tej porze nikt Akacjową nie chodzi. Zresztą jakby co, to wiadomo: ja rozwożę mleko, a pan major wyszedł na inspekcję, sprawdzić, czy wszystko w porządku. Nikt się nie zdziwi. Co innego jakby nas zobaczyli na cudzym podwórku. Zaraz za rogiem ulicy 15 Grudnia jest pusty plac. Najlepiej jak komendant wyjdzie na Akacjową i tam poczeka. A później, kiedy ja wyjadę z Brzozowej, wystarczy panu minąć kilka domów, aby się ze mną spotkać. Niby to przypadkiem.
- Sprytnie pan to ułożył — oficer pochwalił roznosiciela.
- Ja, panie majorze, od dwóch dni biłem się z myślami, co robić Aż żałowałem, że zajrzałem do tego garażu. Powiadałem sobie: „Ty, Stefanek, zawsze jesteś taki głupi, że pchasz nos w nie swoje sprawy. Teraz też nie miałeś nic innego do roboty”. Ale w końcu doszedłem do przekonania, że chociaż to może nieładnie donosić na kogoś, moim obowiązkiem jest zawiadomić milicję.
- Ma pan zupełną słuszność — major uspokoił wątpliwości Zborkowskiego. — Dobrze pan zrobił przychodząc do mnie.
- Tylko panie komendancie, jeszcze raz proszę, tajemnica. Nawet przed pańskimi ludźmi. Co wie Michalak, to już zna panna Elżbieta z „Marysieńki”. A dalej cała Podleśna. Nic by z naszej wyprawy nie wyszło. U inżyniera nie znaleźlibyśmy najmniejszej probówki. W pół godziny zlikwidowałby całą fabrykę.
- Tak pan sądzi?
- A bo to trudno odkręcić kran i wszystko puścić do zlewu? Maszyny rozmontować i wywieźć albo schować w jakimś kącie? Nawet gdyby je później milicja znalazła, nic by Bętkowskim nie zrobiła. Sam pan major powiedział, że aparaty chemiczne może mieć każdy. Ich trzeba nakryć przy robocie. Inaczej nic pan inżynierowi nie dowiedzie. To chytra sztuka.
- A jak pan myśli, co on tam produkuje?
- Pojęcia nie mam.
- Może narkotyki? — podsunął oficer milicji.
- Zdawało nam się, że tym młodym „narkomanom” odcięliśmy wszystkie źródła zaopatrzenia w truciznę, a tymczasem dowiaduję się, że niektórzy z nich nadal łykają różne świństwa. Kto wie, czy nie kupują ich u inżyniera?
Mleczarz spojrzał na zegarek. Było po siódmej.
- Jutro o tej porze pan major wszystko będzie wiedział. Może to i narkotyki? Ja za głupi na to. Ale czas na mnie. Trzeba rozwieźć resztę mleka. Już i tak jestem spóźniony.
- Jeszcze raz dziękuję. A więc o piątej?
- O piątej — potwierdził Stefanek. — Ale ci- cho-sza!
Roznosiciel ostrożnie otworzył drzwi na korytarz, wyjrzał na
zewnątrz i sprawdziwszy, że nikogo nie ma, po cichu wyszedł z budynku posterunku MO.
Wizyta sympatycznego roznosiciela wprawiła majora w doskonały humor. Potwierdziła, że nie mylił się w swoich przewidywaniach. Nadchodził czas ostatecznej rozgrywki z gangiem i chwila ujęcia mordercy starszego sierżanta Kwaskowiaka. Ostatnie brakujące ogniwo zostało uzupełniane. Niewarowny je znał.
Wiedział także, jaki będzie bieg zdarzeń w dniu następnym. Odważnie, ale bez niepotrzebnego ryzyka, przygotowywał się do nich. Orientował się, że najtrudniejsza rola w tej operacji przypadnie jemu, a nie komu innemu. Mógł liczyć na pomoc, ale sprowadzała się ona do wykonawstwa rozkazów. Inicjatywa prowadzenia całej rozgrywki musiała pozostać w ręku oficera milicji.
Dlatego też za widna Niewarowny jeszcze raz obszedł cały teren ulicy Akacjowej. Następnie długo czyścił swój pistolet. Ten kawałek żelaza leżał nieużywany przeszło sześć lat. A wyrywania broni spod pachy oficer milicji nie praktykował od czasu wojennej konspiracji. Trzeba było teraz przećwiczyć i to, aby ręka odzyskała dawną pewność.