- A co o tym wszystkim mówią w Podleśnej?
- Plotą różne głupstwa. Że to chuligani sprzątnęli komendanta albo „bimbrzarze” się zemścili lub goście z wesela u Augustyniaka.
- Nie bardzo rozumiem — przyznał major.
- Nasz komendant był bardzo cięty na tych, co bimber pędzą. W samym tylko październiku zlikwidowaliśmy aż siedem bimbrowni. W trzech miejscach złapaliśmy i „fabrykantów”. Dobrze za to zapłacą. W czterech innych nie zastaliśmy nikogo, ale zniszczyliśmy cały zacier i zabraliśmy urządzenia. Do dziś leżą w piwnicy koło aresztu. Trzeba chyba je połamać i odstawić do składnicy złomu.
- A co ma do tego wesele?
- Nasz posterunek obejmuje nie tylko Podleśną, ale i okoliczne wsie. „Krzakówkę” pędzą nie mieszkańcy Podleśnej, tylko okoliczni chłopi.
Właśnie w lesie, który otacza z trzech stron nasze osiedle i graniczy z tymi wioskami. Najwięcej bimbru idzie na weselach. Kwaskowiak sprytnie wyłapywał konkurentów Monopolu. Jeżeli w którejś wsi szykowało się wesele, to w przeddzień przyjeżdżaliśmy i mówiliśmy do rodziców panny młodej: „Pokażcie wódkę”. Skoro chłop pokazał „monopolówkę” w dostatecznej ilości, życzyliśmy im „na zdrowie”. Niech się goście bawią, byle bez rozróbek. Ale jeżeli nie miał albo tylko parę litrów dla zamydlenia oczu, to zaczynaliśmy szukać bimbru. Bywało, że i na samo wesele wstępowaliśmy niby przypadkiem.
- A jeśli znaleźliście bimber?
- Wtedy chłop w płacz, żeby go nie gubić. Kwaskowiak najczęściej kazał potłuc butelki i wylać bimber. I na tym się kończyło. Może to i trochę nieprawomyślnie, ale skutecznie. Bo na następne wesele sąsiad bał się kupować „krzakówkę”.
- A co u tego Augustyniaka?
- Wesele było w niedzielę. Myśmy do niego wpadli w sobotę po południu. Złapaliśmy przeszło sześćdziesiąt litrów. To bogaty chłop i dobrze córkę za mąż wydawał” więc chciał się postawić. Wszystko poszło do gnojówki. Augustyniak w niedzielę do południa z „Delikatesów" z Warszawy musiał wódkę sprowadzać. Cała wieś się z niego śmiała, a goście weselni podobno strasznie się komendantowi odgrażali.
- Zeznawaliście o tum?
- Nie.
- Dlaczego? Przecież to może być bardzo istotne dla dochodzenia.
- Zupełnie mi z głowy wypadło. Nawet nie pomyślałem. Byliśmy wszyscy na pół przytomni, jak gdyby to i nas pałką w łeb zdzielono. Dopiero teraz, w rozmowie z panem majorem przypomniałem sobie tę historię.
- Zrobicie notatkę służbową i poślecie ją do komendy wojewódzkiej. Do pana kapitana Lewandowskiego.
Niewarowny nie przypuszczał, aby przyczyną zbrodni było kilkanaście litrów wylanego w ziemię bimbru i nie zamierzał prowadzić dochodzenia w tym kierunku, jednak uważał za swój obowiązek zawiadomić o tym lojalnie kapitana Lewandowskiego. On, rozporządzając ludźmi z komendy wojewódzkiej i z „powiatówki”, ma większe możliwości sprawdzenia tego śladu.
- Tak jest, obywatelu majorze.
- A co mówią o chuliganach?
- Plotą, że to „Czarny Romek" ze swoimi kumplami. Ale ja w to nie wierzę.
- Co za Czarny Romek?
- Jest tu taki cwaniaczek. Matka handluje warzywami. On jej niby trochę pomaga, ale tak naprawdę to najczęściej stoi pod budką z piwem. Z kilkoma takimi samymi jak on. Wiele razy rozrabiali pod stacją. Za pobicie jednego z mieszkańców Podleśnej dostał pół roku w „pośpieszniaku”. Wyszedł przed dwoma miesiącami. A tydzień temu znowu szumiał. Skończyło się w naszym areszcie i sprawa poszła na kolegium. O Romku meldowałem kapitanowi Lewandowskiemu, kiedy do nas przyjechał z ekipą dochodzeniową — szybko uzupełnił Michalak.
- A co wy o tym wszystkim myślicie?
- Nie wiem, panie majorze, ale mnie się zdaje, że komendanta nie zabito na Różanej, a przynajmniej nie w tym miejscu, gdzie go Rakowski znalazł.
- Dlaczego?
- Tak by leżał na wznak z rozpostartymi rękoma? I co by tam robił na końcu ulicy?
- Kwaskowiak miał na sobie dres. Może wstawał rano i biegał?
Michalak się roześmiał.
- Komendant i w dzień dobrze się nabiegał. Pan major przekona się, ile jest roboty na takim posterunku tylko z czterema ludźmi. Nawet służbowego motocykla nie mamy. Jeżeli trzeba jechać na wieś, zawsze musimy kogoś prosić o zabranie lub pożyczać motor.
- To dlaczego Kwaskowiak wychodził z domu rano w dresie?
- Nie wiem. Ostatnio komendant zrobił się jakiś bardzo tajemniczy. O tych jego wyprawach dowiedziałem się od kapitana Lewandowskiego, który przesłuchiwał panią Kwaskowiakową.
- I nigdy nie wspominał o tym?
Michalak zamyślił się.
- To było w moje imieniny. Trzydziestego pierwszego sierpnia. Kawaler jestem, więc przyniosłem tutaj litra i trochę zagrychy. Wypiło się, ale już pod sam wieczór, kiedy mieliśmy zejść ze służby, a tylko jeden miał mieć w nocy dyżur — zastrzegł się sierżant. — Co to zresztą znaczy litr na pięciu?
Niewarowny wprawdzie nie wierzył, aby imieniny skończyły się na jednym literku, ale ze zrozumieniem potaknął głową, zaś sierżant dalej relacjonował:
- Kiedy już się zrobiło wesoło, Kwaskowiak powiada: „Mówię ci, Michalak, niedługo awansujesz na starszego sierżanta. Wszyscy awansujemy, będą o nas w całej Polsce mówić. Sam Komendant Główny nam podziękuje i da nagrodę. Może nawet i jaki krzyż".
- Powiedział coś jeszcze?
- Nie braliśmy tego poważnie, bo widać było, że komendant ma trochę w czubie, ale on zapewniał. „Nie wierzycie? Wspomnicie moje słowa. Kwaskowiak ma głowę na karku, a oczy w głowie". Któryś z nas roześmiał się, że tylko komendant dostanie awans, a wtedy on oburzył się: „Nie bójcie się, chłopcy, ani was robota nie ominie, ani nagroda". Później komendant nigdy słowem nie wspomniał, nie wyjaśnił, co miał wtedy na myśli. Sądzę, że po prostu wypił o jednego za dużo. Nie miał zbyt mocnej głowy. Dlatego też wystrzegał się picia.
- Wspomnieliście o tym, że Kwaskowiaka nie zabito w lesie koło Różanej, tam, gdzie go znaleziono.
Sierżant otworzył szufladę i wyjął z niej duży plan Podleśnej. Rozłożył go na stole i objaśniał.
- Tu jest ulica Różana. W tym miejscu leżał komendant. Ten dom należy do inżyniera Rakowskiego. Równoległą do Różanej jest ulica Akacjowa, a następna to Rezedowa. U nas prawie wszystkie ulice biorą nazwy od kwiatów. W tym miejscu stoi dom, w którym mieszkał komendant. Te trzy ulice przecięte są dwiema prostopadłymi, wychodzącymi na tory kolei dojazdowej. Wzdłuż torów, po obydwu ich stronach, są ścieżki. Poza tym są tu także parcele niezabudowane i przez nie ludzie wydeptali przejścia z jednej ulicy na drugą. O, na przykład, tutaj można przejść z Akacjowej na Różaną, a tędy z Rezedowej do Akacjowej.
- Co z tego?
- Pani Kwaskowiakowa mówiła, że mąż wychodził rano z domu i nieraz wracał po kilku minutach. Czasami zaś dopiero po godzinie. Najwidoczniej coś lub kogoś obserwował. Chyba dobrze mówię.
- Właśnie miejsce w lesie na skraju ulicy stanowi doskonały punkt obserwacyjny. Można się bezpiecznie schować za drzewo.
- Zgoda — przytaknął Michalak — ale z tego miejsca do domu Kwaskowiaka jest przeszło kilometr. Nawet idąc na skróty. To znaczy w jedną stronę dziesięć minut szybkim krokiem. I tyle samo w drugą. Komendant nie mógł wracać do swojego domu po kilku minutach.
- Nieraz wracał i po godzinie.
- To prawda — potwierdził sierżant. — Kwaskowiak wychodził z domu i coś sprawdzał. To „coś" musiało się znajdować znacznie bliżej, nie na końcu Różanej. Może obserwował jakąś willę lub człowieka, który mieszkał w pobliżu. Kiedy widział, że nic się nie dzieje, od razu wracał do domu. Kiedy coś go zainteresowało, przedłużał swoje obserwacje i wtedy przychodził później.