- Co się może dziać o piątej rano?
- Żeby zdążyć do Warszawy na szóstą do pracy, trzeba wstać około czwartej, jeżeli na przykład ktoś pracuje na Żeraniu albo na Grochowie. W Podleśnej są i tacy. Muszą wyjść z domu najpóźniej o wpół do piątej. Kolejka odchodzi za dwadzieścia piąta.
- Przyjmując, że wasze rozumowanie jest słuszne i że Kwaskowiak obserwował jednego z tych porannych ptaszków, to wracałby do domu regularnie po upływie pewnego czasu, bo człowiek, który śpieszy się na kolejkę, wychodzi z domu mniej więcej o tej samej porze.
- Ludzie nieraz spóźniają się i kolejka ucieka im sprzed nosa.
- To również powrót komendanta do domu byłby limitowany czasem następnego pociągu. Znacie rozkład? Jak to z niego wynika?
- Dziesięć po piątej.
- W takim razie Kwaskowiak wracałby prawie zawsze po dziesięciu minutach, zaś czasem, i to raczej rzadko, po czterdziestu. A wiemy, że tak nie było. W jego powrotach z porannych spacerów nie było żadnej regularności.
- No tak — przyznał sierżant — coś tu nie klapuje.
- Kto mieszka w rejonie tych ulic?
- To jest najzamożniejsza część Podleśnej, a zarazem najstarsza. Duże wille, budowane przeważnie przez różnych przemysłowców, bogatych kupców i dyrektorów. Większość tych ludzi bądź ich spadkobierców mieszka tu do dzisiaj. Niejednemu powodzi się nie gorzej niż przed wojną. Przecież samo utrzymanie takiej willi: opał, światło, gaz i telefon to najmarniej tysiąc złotych miesięcznie. A trzeba jeszcze doliczyć remonty...
- Toteż widziałem, że dużo budynków jest zaniedbanych.
- Nie w tym kwadracie. Tutaj takie należą do rzadkości. Na przykład doktor Workucki nie tylko przeprowadził w zeszłym roku gruntowny remont swojej willi, ale jeszcze wybudował dużą oranżerię za domem. Jeżeli go to nie kosztowało razem ze siedemset tysięcy złotych, to ja nie umiem liczyć.
- Workucki? Czy to ten, który przemawiał na cmentarzu?
- Tak. Bogaty lekarz, specjalista od usuwania żylaków. Pracuje w Warszawie, ale przyjmuje i tutaj. W jego poczekalni zawsze pełno. Jest przewodniczącym Towarzystwa Przyjaciół Podleśnej. Albo taka pani Rozmarowicz. Ma sklep z płaszczami damskimi przy Marchlewskiego. W tych nowych pawilonach w Warszawie. Mieszka niedaleko moich rodziców. Zaczęła handlować na „ręczniaku", a potem kupiła ładny plac przy Akacjowej i wybudowała najładniejszy domek przy tej ulicy. Nawet ładniejszy niż inżyniera Bełkowskiego. On też pobudował się przed czterema laty. Przedtem wynajmował dwa pokoje u Sawickich. Teraz jeździ do Warszawy własnym Wartburgiem. Ma w stolicy pracownię analiz lekarskich. Synowi kupił BMW.
- Farmaceuta?
- Nie. Chemik. Pracownię prowadzi z jakimś magistrem. W tej części Podleśnej mieszka również Krawecki. Przed wojną miał duże przedsiębiorstwo budowlane. W czasie okupacji nielicho mu się powodziło, bo budował dla niemieckich kolei. Wtedy kupił tę willę. Dzisiaj to już starszy facet, ale jego syn nadal zajmuje się budownictwem. To właśnie on wybudował domy Rozmarowiczowej i Bełkowskiemu. A przy Rezedowej mieszka doktor Lis. Był sześć lat w Kongo i po powrocie stamtąd odkupił od Malinowskiego starą ruderę i wyczarował z niej willę. Te wolne place, które majorowi pokazywałem na planie, to dlatego nie zabudowane, że albo właściciel nie chce ich sprzedać, albo bezpańskie. Poza tym wielu jest też takich mieszkańców Podleśnej, o których trudno coś konkretnego powiedzieć. Niby to pracuje, ma jakąś małą posadkę, a willa jak pałac. Meble jak w muzeum. Skąd? Za co? Na takie pytania nikt z nich nie odpowie. Ja nie mówię, że to wszystko nieładnie pachnie, ale żeby panu majorowi pokazać, że w Podleśnej nie brakuje zamożnych ludzi.
- A gdzie mieszkają ci biedniejsi?
- Po drugiej stronie torów kolei, a także bliżej Warszawy. To właśnie tam pan major widział różne ruderki i domki stawiane własnym przemysłem. Często nawet bez wiedzy i zgody władz budowlanych.
- A może Kwaskowiak chodził w tamtą stronę?
- Nie. Za daleko. Mnie się wydaje, że on coś zauważył albo przy Rezedowej, albo przy Akacjowej. Mogło to być także przy jednej z tych dwóch przecznic, Brzozowej lub ulicy 15 Grudnia, ale nie dalej. Jeżeli komendant wracał nieraz ze swojego spaceru w ciągu dziesięciu minut, droga w jedną stronę musiała mu zająć najwyżej połowę tego czasu.
- Skąd się więc wzięło ciało na końcu Różanej?
- Mordercy nie chcieli, żeby komendanta znaleziono przed ich domem i dlatego przenieśli zwłoki do lasu.
- Raczej przewieźli. Jeżeli planowali morderstwo, obawiali się nieść człowieka. Nawet w nocy. Mógłby ktoś ich zauważyć. Ale to znowu przeczy zeznaniom Rakowskiego. On kategorycznie twierdzi, że wstał przed piątą rano i byłby słyszał, że obok jego domu przy Różanej przejeżdżał jakiś samochód. Podobno panowała zupełna cisza.
- To niczego nie dowodzi. Mogli nie przejeżdżać Różaną. Przecież zarówno Rezedowa, jak i Akacjowa kończą się w tym samym lesie. Jeżeli komendanta zabili na Rezedowej, koło jego domu, mogli samochodem dojechać do lasu, a stamtąd przenieść ciało te sto metrów do miejsca, gdzie Kwaskowiaka położyli pod drzewem.
- Waszej teorii nie można wykluczyć — zgodził się major Niewarowny. — Trzeba sprawdzić, czy ktoś z mieszkańców domów przy ulicy Rezedowej lub Akacjowej słyszał rano odgłos silnika albo nawet widział auto.
- Ekipa kapitana Lewandowskiego wypytywała na tę okoliczność — wyjaśnił sierżant.
- Bez skutku?
- Najmniejszego. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał.
- Jak się tu ludzie odnoszą do milicji? A zwłaszcza jak się odnosili do starszego sierżanta Kwaskowiaka?
Michalak zastanawiał się chwilę.
- No cóż — powiedział — ludzie na ogół nie kochają milicji. To fakt, którego nie potrzebujemy między sobą ukrywać. Nie ma przecież takiego obywatela, który by nigdy nie znalazł się w kolizji z obowiązującymi przepisami. A my musimy egzekwować poszanowanie przepisów. Jednakże mieszkańcy Podleśnej nie mogli nie docenić wysiłków milicji. Osiedlu zapewniono bezpieczeństwo i ukrócono wybryki chuliganerii. Obecnie Podleśna jest bodaj najspokojniejszą miejscowością w całym podwarszawskim okręgu. A pamiętam dobrze, że przed sześciu czy siedmiu laty różnie tu bywało. Poza tym Kwaskowiak, a to się ludziom też podoba, nie był biurokratą trzymającym się ściśle przepisów. Przede wszystkim chodziło mu o porządek i o spokój. Dlatego stosował różne metody. Też można się spierać, czy były w całkowitej zgodzie z przepisami, ale działały i odnosiły pożądany skutek. Niełatwo to osiągnął. Mieszka tutaj sporo ludzi zarówno bogatych, jak i ustosunkowanych. A jednak komendant potrafił sobie z nimi radzić. Jeżeli zachodziła potrzeba, umiał być bezwzględny.
- Miał wielu wrogów?
- Nieraz mu się niejeden chuligan odgrażał lub fabrykant „krzakówki” głośno pomstował. Na początku, przed laty, kiedy Kwaskowiak objął tutejszy posterunek, zdarzało się, że mu w mieszkaniu szyby wybito. Ale nic ponadto. Nie pamiętam, żeby u nas ktoś napadł czy pobił milicjanta. Bywa naturalnie, że kiedy pijaczka ciągnie się do aresztu, to on awanturuje się, „rzuca mięsem" albo nawet usiłuje brać się do bitki. A kiedy już prześpi się na pryczy, prawie płacze, żeby sprawy na kolegium nie posyłać i miejsca pracy nie zawiadamiać.
- A co w takim przypadku robił Kwaskowiak?
- Najczęściej machał ręką i zamiast na kolegium, dawał facetowi miotłę i kazał przez kilka godzin zamiatać ulice. Taka kara lepiej działała niż wysokie grzywny pieniężne. Bali się tego jak ognia.
- Wiadomo — zauważył Niewarowny — na pewno całe osiedle śmiało się z takiego przymusowego zamiatacza. A ile mu jeszcze nadogadywali przy tym!
- Jakby pan to widział, majorze. Kwaskowiak osobiście sprawdzał, czy robota wykonana została solidnie. Pomimo wszystko nie przypuszczam, żeby któryś z tych ludzi podniósł rękę na komendanta. Gdyby go zabito w knajpie lub na stacji, byłoby wiadomo, że to po wódce komuś zemsta uderzyła do głowy. Ale takie morderstwo dokonane w nocy, z zasadzki, nie mieści mi się w głowie. Tu chodziło o coś innego.