Выбрать главу

– Spójrz – powiedział. Przez ramię miał przewieszony przyrząd, którego wskazówka skakała po całej skali tam i z powrotem.

– Co to jest? – zainteresował się Chris.

– A jak myślisz? – zapytał Charles takim tonem, jak gdyby bawił się teraz w zgadywankę dziecięcą. Dodał jednak rzeczowym głosem: – To jest natężenie szumów wokół nas.

Chris zastanowił się, przez chwilę.

– Z tego by wynikało, że panuje tu hałas? – zapytał.

– Tak. Wydaje mi się, że to odgłosy zwierząt. Mogę je wzmocnić, żeby były słyszalne.

– Przecież te latające istoty słyszeliśmy bezpośrednio.

– Owszem, ale z pewnością nie słyszeliśmy wszystkiego. Tylko dźwięki o wyższej częstotliwości.

Chris wpadł nagle na pewien pomysł.

– Charles – powiedział szybko – a jak by było z łącznością radiową? Czy nie moglibyśmy jej nawiązać na falach elektromagnetycznych?

– Nie wiem, czy będzie to możliwe technicznie, biorąc pod uwagę nasz sprzęt. Ale na “Oceania II” powinno się udać. Zaraz pomówię z Karlem. A więc i ty wierzysz, że oni istnieją?

– Nigdy nie wykluczałem tej możliwości – odparł ostrożnie Chris.

Ennil był zachwycony pomysłem Chrisa. Wydawało się nawet, że zapomniał już o własnym udanym eksperymencie. Założył swój sprzęt na ramię i ruszył z powrotem.

– Ale jeżeli Karl już śpi, to nie budź go, słyszysz? – Chris śmiejąc się, pogroził mu palcem. – Potem ma wartę.

Chris postanowił obejść kotlinę, tym bardziej że zrobiło się zimno.

I właśnie wtedy postanowił, jak ma postąpić, aby nie narażać na niebezpieczeństwo całej załogi: pozostanie tu, a dwie osoby wyruszą helikopterem na zwiady. Dzięki temu można będzie uwolnić aparat od zbytniego balastu i zwiększyć zasięg akcji. Jeżeli wielcy są gdzieś w pobliżu, to w ten sposób można ich będzie znaleźć najszybciej.

Nadal panowała ciemność. W żółtej poświacie księżyca rozrzucone tu i ówdzie bryły rzucały długie cienie. Chris szedł powoli, rozglądając się uważnie dokoła. Kilkakrotnie wydawało mu się, że widzi jakiś ruch. Ale były to tylko nowe konfiguracje cieni od poruszających się na nocnym wietrze liści.

Wspiął się na jedną z brył i oto jego oczom ukazało się osobliwe widowisko: cały płaskowyż objęty był bezszelestnym ruchem. W końcu zrozumiał: bryły byty tek wielkie, że wiatr wywracał je ustawicznie, za każdym zaś razem pojawiał się nowy cień. I tu tkwiło też niebezpieczeństwo. Były wystarczająco ciężkie i duże, aby przygnieść człowieka. To się nigdy nie skończy, pomyślał Chris. Pilnie uważał teraz, aby znajdować się zawsze po nawietrznej stronie tych głazów.

Po chwili znowu dostrzegł przed sobą ruch. Był przekonany, że to cień liścia, ale ku swemu zdumieniu zauważył, że ciemna plama posuwa się stale w jednym kierunku. Wtedy zrozumiał: obok pełznie jakieś ogromne zwierzę o długości ponad dziesięciu stóp. Tuż nad nim coś połyskiwało w poświacie księżyca. Upłynęła dłuższa chwila, zanim Chris domyślił się, że mogą to być złożone skrzydła. Stopniowo wyłaniały się z ciemności trzy pary wieloczłonowych nóg, tułów, z którego wyrastały skrzydła, gruby, masywny odwłok i głowa z parą dużych, tępych oczu. Zwierzę poruszało się ociężale, powolnie. Chris nie wiedział, co robić. Zwierzę znajdowało się już w odległości trzydziestu stóp. Czy zaatakuje go?

Czuł bicie swego serca. Ruchome cienie, bezszelestnie wywracające się bryły i czarne, milczące zwierzę sprawiały niesamowite wrażenie.

Wreszcie wystrzelił. Celował w oko i prawdopodobnie trafił. Zwierzę znieruchomiało, potem przesunęło się nieco dalej, wpełzło na duży głaz, głaz wywrócił się, przygniatając sobą zwierzę, które objęło go nogami, uniosło do góry i tak znieruchomiało.

Z dołu rozległy się okrzyki towarzyszy zaalarmowanych wystrzałem.

– Wszystko w porządku! – zawołał Chris. Po chwili ujrzał przed sobą tańczące światełko, a wkrótce Nilpach i Ennil byli już przy nim.

– To tu – wyjaśnił Chris. – Nie wiem tylko, czy to było konieczne.

Ennil był zachwycony. Najchętniej sprowadziłby helikopter, aby przetransportować ubitego zwierza do obozu.

– Pomyślcie tylko – zawołał. – Jeżeli te istoty są rzeczywiście niegroźne, to takie trzy mogłyby zastąpić całe stado krów.

Karl nachylił się ostentacyjnie, oświetlił całe ciało zwierzęcia i powiedział:

– Nie widzę tu wymion.

– To zjesz samo mięso – odparł Charles. – A w ogóle wydaje mi się, że aparaturę radiową na helikopterze można by dostosować do prowadzenia nasłuchu. Tylko że wtedy musielibyśmy zrezygnować ze stałej łączności z “Oceanem”.

– Jutro porozmawiam o tym z Tocsem – obiecał Chris.

Tocs nie chciał w ogóle słyszeć o przebudowie aparatury, sam jednak pomysł zachwycił go, obiecał też, że na “Oceanie II” natychmiast takie urządzenie skonstruują. Wprawdzie Chris i jego ludzie nie wyobrażali sobie tego, bowiem odbiór sygnałów z “Oceanu” był już i tak niedobry, jak więc miał być prowadzony jeszcze nasłuch otoczenia?

– Jeszcze kilka mil na południe i skończy się nadawanie z ziemi – zauważył Karl.

Chrisa ogarnęło szczególne napięcie, obce mu do tej pory. Jednocześnie czuł wyraźnie, że wkrótce nastąpi decydujący moment.

Jego propozycja dalszego prowadzenia rozpoznania została przyjęta. Jedynie Charles obawiał się, że mogą wpaść w tarapaty przez te latające olbrzymy, a nie chciał znaleźć się znowu w ich organach trawiennych.

W odpowiedzi na to Chris wyznaczył mu dyżur przy nadajniku, gdyż cała aparatura radiowa miała być wymontowana z helikoptera, aby zmniejszyć jego masę. Ennil zgodził się natychmiast – Chris domyślił się dlaczego: Ennil wyprosił sobie ciało zabitego zwierzęcia jako obiekt badań.

Gela również domyśliła się, o co chodzi Ennilowi. – Dla mnie soczysty kawałek mięsa – zawołała już w drzwiach helikoptera. Wyruszała z Karlem na pierwszy lot zwiadowczy.

Helikopter wzniósł się do góry i wkrótce zniknął za wierzchołkami olbrzymich drzew.

Gela rozkoszowała się lotem. Przez pewien czas widzieli w dole plątaninę olbrzymich liści wirujących na wietrze, co stwarzało istotne niebezpieczeństwo dla małego śmigłowca. Kilkakrotnie dostrzegła mrówki i inne zwierzęta, również podobne do tego, którego ubił Chris.

Las w dole przerzedził się trochę. Helikopter leciał nad wierzchołkami tonącymi w morzu rozkołysanej zieleni. W górze przemykały olbrzymie owady. Geli przypomniały się obawy Ennila i poczuła się jakoś nieswojo. Wpatrywała się z natężeniem przed siebie. Tylko raz spojrzała do tyłu. Las sięgał aż po horyzont.

Znajdowali się w pobliżu obozu na wysokości niemal sześciuset stóp. Silnik huczał na najwyższych obrotach, hałas stawał się nie do zniesienia. Maszyna wznosiła się powoli, jak gdyby osiągnęła już granicę swoich możliwości.

Las urywał się na wschodzie. Okolica była tu bardziej górzysta i pokryta jakby różnobarwnymi figurami geometrycznymi.

– Karl, zobacz, co to może być?

Nilpach wzruszył ramionami. On też patrzył uważnie przed siebie. Potem powiedział powoli:

– Tam w tyle, obok żółtej powierzchni, to wygląda jak… rząd drzew…

– Rząd drzew? – Gela spojrzała przez lornetkę. – Dwa rzędy, jak… aleja…

– Spójrz tam – głos Karla zdradzał silne podniecenie. Powoli kierował maszyną.

Za pasmem zieleni, niemal dokładnie na południu, stały skąpane w blasku słońca, dziwacznie ułożone jedne na drugich sześciany i prostopadłościany, wysmukłe cylindry i maszty, pomiędzy którymi sterczały soczysto-zielone korony drzew.

– Trochę dziwne – rzekł z namysłem Karl, tym razem bez tak charakterystycznego dla siebie kpiącego tonu. – Powiedziałbym, że to miasto, osiedle. A co ty o tym sądzisz?