Maszyna wzbiła się o następne tysiąc stóp, ale potem odmówiła posłuszeństwa. Silnik pracował z wysiłkiem.
– To oni! – wykrzyknął pierwszy Charles z twarzą przyklejoną do okna i zastukał w szybę.
Istotnie, nie ulegało wątpliwości, że przed nimi, w odległości mniej więcej dziesięciu tysięcy stóp, znajdowali się ludzie, tacy jak oni, wprawdzie niewyraźni jak cienie, bo zbyt odlegli, ale jednak ludzie. Siedzieli przy stole, jeden z nich tyłem do helikoptera, dwaj profilem, ostatni przodem.
– Oni jedzą – szepnęła Carol. – Tak, oni jedzą!
Rzeczywiście, sprawiali wrażenie, jakby jedli śniadanie.
Helikopter, warcząc, wisiał w powietrzu.
Ludzie olbrzymy, synowie niebios, siedzieli za sztuczną, przezroczystą przegrodą ze śliskiego materiału. Nagrzane powietrze migotało w słońcu.
Chris wziął lornetkę i spoglądał przez nią długo. – Tak, to ludzie – orzekł wreszcie, oddając lornetkę Geli.
– Muszę zejść niżej – przypomniał im Karl.
– Jeszcze trochę – upierał się Chris.
Gela przyglądała się twarzom olbrzymów. Efekt falującego, zniekształcającego ruchu powietrza powiększało drżenie jej rąk. Ale w twarzach olbrzymów poruszało się coś jeszcze; oni żuli! Usta poruszały się po to, aby coś powiedzieć lub przełknąć i wypić.
– To ludzie – powtórzyła Gela szeptem. – Ludzie olbrzymy… – Podała lornetkę Karłowi.
Carol i Charles spoglądali na zmianę przez drugą lornetkę. W kabinie zapadło całkowite milczenie.
Po chwili pomiędzy nimi a olbrzymami znalazła się grupa krzewów. Karl utrzymywał nadal helikopter na nie zmienionym pułapie. Poprzez gałęzie widoczne były fragmenty całej scenerii.
– Możesz lądować – Chris powiedział to tonem, jakby przebywał w tej chwili myślami daleko. On również spoglądał na stół w oddali.
Silnik umilkł. Nagła cisza wzbudziła w nich niepokój.
Na lewo od krzewów, które nawet nie dawały się ogarnąć wzrokiem, można było dostrzec ludzi. Różnili się między sobą tylko kolorami, podobni do migocącego obrazu na ekranie telewizora.
Carol, która do tej pory opierała się o przednie okienko kabiny, opadła na fotel drugiego pilota. Przetarła dłońmi twarz, po czym spojrzała przed siebie w zamyśleniu.
– Co się stało, pani doktor? – zawołał Charles. – Nie cieszysz się? Mamy dużych, no, olbrzymich braci. Jedno z podań urzeczywistniło się, to wielkie wydarzenie w naszej historii! Oni tam siedzą i jedzą śniadanie!
– Oni są po prostu za ogromni, rozumiesz? Za ogromni! – Carol wykrzyknęła to tonem, który zwrócił uwagę innych. Jej głos wyrażał rozpacz albo bezsilną kapitulację przed zadaniem przewyższającym ludzkie siły.
– Co ci się stało, Carol? – zapytała Gela. – Charles ma rację. To jest chwila, jakiej nikt inny nie przeżył do tej pory, to jest… – przez chwilę szukała odpowiednich słów – to jest tak, jakby do naszych przodków zstąpił sam Bóg albo coś w tym rodzaju.
– Przecież wiem o tym i cieszę się tak samo jak wy. Tytko… – Carol mówiła z wahaniem – boję się, że to wszystko może skończyć się na samej radości, rozumiecie? Platoniczna radość, dla nas i dla naszych potomków. A może wiecie, w jaki sposób moglibyśmy nawiązać z nimi kontakt, porozmawiać, nauczyć się czegoś od nich? W jaki sposób? – Carol wzruszyła ramionami. – Spójrzcie tylko. Jesteśmy oddaleni od nich o wiele mil, a już wypełniają sobą całe nasze pole widzenia. Im bliżej podejdziemy, tym mniej będziemy właściwie widzieli. Wtedy nie będą to dla nas ludzie, tylko płaszczyzny o gruboziarnistej strukturze lub czarne, przesłaniające słońce plamy. Przypomnijcie sobie ich podeszwy! Możemy stać na ich dłoniach, nie wiedząc o tym. Możemy patrzeć na ich skórę, myśląc, że jest to, powiedzmy, krajobraz wulkaniczny czy też pustynia. A oni? Jeżeli nie zachowamy odpowiednich środków ostrożności, mogą wciągnąć nas do nosa przy oddychaniu i nawet przy tym nie kichnąć…
– Co ty opowiadasz! – przerwał jej Karl tonem, który zatarł wrażenie wywołane słowami Carol. Uderzył się w pierś. – Też coś! Połknąć mnie i nawet nie kichnąć!
– Wiesz – Gela podjęła ten kpiący ton – sama myśl o tym, że mogłabym znaleźć się w czyimś nosie, wcale mnie nie zachwyca! – Zaśmiała się.
– Masz rację – potwierdził Karl i pokiwał głową z pełną powagą. – Gdyby taki człowiek akurat wtedy wycierał na przykład nos… Na samą myśl o tym przechodzi mnie dreszcz.
– Karl! – zawołała z wyrzutem Gela, śmiejąc się.
Carol również roześmiała się.
– Naprawdę zastanawiam się, co zrobić, żeby oni nas mogli dostrzec – powiedziała.
– Przyjdzie pora, przyjdzie rada – mruknął Charles.
– Daj spokój z tym przysłowiami! – Carol wyglądała na rozzłoszczoną. Widocznie drażniło ją to, że inni nie traktowali jej poważnie.
Do rozmowy wmieszał się Chris.
– Carol ma jednak rację. Nie rozwiążemy tego z dnia na dzień, jeżeli nie pomoże nam przypadek. Ale na to liczyć nie można. Czeka nas systematyczna praca badawcza, przy czym jesteśmy w korzystnej sytuacji: możemy obserwować ich przynajmniej z daleka, patrzeć, jak się zachowują. Tylko w ten sposób możemy ustalić program nawiązania z nimi kontaktu. To oczywiście potrwa jakiś czas, ale chyba przez to nie stracisz odwagi, co?
– Odwagi nie stracę – powiedziała Carol bez większego przekonania – ale chciałabym dożyć tej chwili, wiesz? A to wydaje mi się nieco wątpliwe.
– Obym nigdy nie zachorował, będąc pod twoją opieką – zadrwił Karł. – Przy takim optymizmie moja choroba stałaby się nieuleczalna…
– Czekaj no, następny ząb wyrwę ci bez znieczulenia, zobaczysz! – zagroziła Carol, budząc powszechną wesołość. W końcu i ona się roześmiała.
Przez cały ten czas nie spuszczali z oczu tamtych ludzi. Jeden z nich, mniejszy, wstał. Wkrótce biegł za jakąś kulą czy piłką, która toczyła się w stronę helikoptera.
Karl chwycił nerwowo za rozrusznik.
– Spokojnie – powstrzymał go Chris – nic nam nie grozi!
Biegnący człowiek był jeszcze daleko, a jednak już teraz nie można go było widzieć w całości. Sterczał tak wysoko, że dach helikoptera zasłaniał widok. Za to poszczególne części jego ubrania można było dojrzeć dokładniej. Oto naszyte kieszenie, które swobodnie pomieściłyby średniej wielkości osiedle. Wyraźnie odróżniały się od siebie kolorowe pasma, biegnące poziomo i pionowo.
W pewnym momencie uchwycili wzrokiem jego twarz, parę roześmianych oczu, wpółotwarte z uciechy usta; nadal jeszcze niezbyt dokładnie, ale wyraźniej niż wtedy, kiedy patrzyli przez lornetkę. W następnej chwili człowiek podniósł piłkę, odwrócił się i pobiegł z powrotem do stołu.
– To było dziecko… – szepnęła Gela. – Dziecko z piłką.
– Potrzebne nam będzie urządzenie, przekształtnik, żeby przynajmniej trochę wyrównać różnicę w rozmiarach – rozmyślał głośno Charles.
– Karl – odezwał się Chris – nawiąż łączność z “Oceanem”.
VIII
Taksówka powietrzna leciała ze średnią prędkością. Kiedy na horyzoncie pojawiło się miasto, zaczął padać deszcz.
Res Strogel leżała na fotelu. Uprzednio włączyła autopilota. Fakt, że krople deszczu rozbijające się o szyby pogorszyły widoczność, docierał do niej powoli.
Res marzyła na jawie. Szkoda, że nie było w domu Gwena, pomyślała. Musiała przyznać w duchu, że przyjaciel Ewy zainteresował ja. Była ciekawa, co to za człowiek, który pragnie żyć u boku jej wesołej, łagodnie mówiąc, rozmownej, niezastąpionej przyjaciółki. Korciło ją również, aby porozmawiać z mężczyzną, który, jak to bywało dawniej, związał się już z trzecią towarzyszką życia. Trzeba przyznać, że to rzadki przypadek.