Uśmiechnęła się lekko. Czy i ja znajdę drugiego? Trzydzieści siedem lat to nie jest jeszcze za późno.
Nie była całkowicie pewna, czy pragnie poznać Gwena Kaspera po prostu dlatego, że jest podobno zdolny, może nawet dosyć wybitny, czy też dlatego, że chciałaby bardzo usłyszeć od niego, co sądzi o jej zaniechanym na razie zamiarze i jak ocenia ze swojego punktu widzenia jej pracę i wiążące się z nią kłopoty. Wiedziała, że opinia człowieka takiego jak on, może pobudzić jej zapał lub skłonić do rezygnacji.
Jednocześnie uświadomiła sobie, że ostatnio – a do tego przyznawała się niechętnie – zajmuje się zbyt często sprawami zawodowymi.
Najwyższy czas, pomyślała, żebym pojechała do dzieci, przy tych urwisach zacznę wreszcie myśleć czymś innym.
Przesunęła dłonią po czole, a potem spojrzała w bok, na swego towarzysza. On również siedział w fotelu skulony, z zamkniętymi oczami. Res uśmiechnęła się.
I ona odczuwała zmęczenie. Nie było to jednak raptowne wyczerpanie, które ogarnia ludzi po nie przespanej nocy i pracowitym dniu, ale rodzaj zniechęcenia, z którego można sobie zdać sprawę dopiero po dłuższym czasie, bo przychodzi niepostrzeżenie, a rodzi się wtedy, kiedy konflikt pomiędzy obowiązkiem a realnymi możliwościami staje się zbyt ostry.
Przez chwilę pomyślała o Halu Reonie. I jednocześnie z tą myślą ustąpił zły nastrój i zmęczenie. Ten Hal i Gwen, przyjaciel Ewy i sama Ewa i ty, Mar – ku Carpa, chociaż teraz śpisz, i twoi chłopcy, tak, ja, ja również, jesteśmy na właściwej drodze. Uśmiechnęła się i przeciągnęła. Jaka szkoda, że nie zastała tego Gwena. Jego zdanie, jako kogoś z zewnątrz, miałoby duże znaczenie.
Spojrzała w dół. Miasto przysunęło się bliżej. W dole, nieco z tyłu, pomiędzy koronami drzew widniały małe domki. Krople deszczu osiadały leniwie na linach, nad którymi taksówka przelatywała niemal tuż, tuż.
Rozbijający się o szyby deszcz zatarł kontury domów. Wszystko lśniło od wilgoci, sprawiając nieprzyjemne wrażenie, mimo jasnych kolorów i zieleni. Trudno w takich warunkach starać się o lepszy nastrój, pomyślała Res.
Ale co to jest? Res wstała wreszcie. Dlaczego właściwie pada? Co za cholerne niedbalstwo!
Odwróciła się i spojrzała za siebie. Byli już przecież od dłuższego czasu w granicach miasta! Przed taksówką rozpościerało się szare, zamglone niebo.
– Mark! – zawołała Res przytłumionym głosem.
Siedzący obok niej mężczyzna otworzył oczy, rozejrzał się, przez chwilę całkowicie oszołomiony, potem przesunął palcami po krótko ostrzyżonych, kędzierzawych włosach, usiłując doprowadzić je do porządku, i zapytał:
– A co to znowu za historia? – Zatoczył ręką łuk, wskazując na zewnątrz. – Dlaczego dopuścili do tego, żeby deszcz padał w jasny dzień? – Podniósł się. – Chyba mają tu lokalną stację regulacyjną?
– Poczekaj – powiedziała Res. Nacisnęła przycisk miejscowego CENTIN-u.
W kontrolce zamigotało kilkakrotnie światełko.
– Zajęte, widocznie i inni chcą się czegoś dowiedzieć – powiedziała ironicznie Res.
– Słucham – odezwał się po chwili komputer.
– Dlaczego w ciągu dnia pada u was deszcz? – zapytała ostro Res.
– Awaria nadajnika impulsu – odparł lakonicznie centralny informator.
– No to co? Nie mogliście choć raz zrezygnować w ogóle z deszczu?
– Póle kondensacyjne zaczęło już działać – wyjaśnił spokojnie CENTIN.
– I dlatego mamy teraz zmarnować pod dachem cały nasz wolny dzień?
– Tego nie wiem – odparł komputer.
– Oczywiście – fuknęła Res.
Mark Carpa roześmiał się. Spór Res z elektroniką bawił go. Zęby Marka odbijały się od jego ciemnej twarzy, połyskując w mroku kabiny.
– Ale może wiesz, jak długo potrwa jeszcze to paskudztwo? – zapytała uszczypliwie Res.
– Czy mogę uznać wyraz “paskudztwo” za synonim “deszczu”? – zapytał CENTIN.
Tym razem roześmiała się również Res.
– Oczywiście, przyjacielu – zgodziła się łaskawie.
– Deszcz do godziny ósmej trzydzieści pięć.
– A może będziesz tak uprzejmy i podasz mi prognozę pogody?
– Będę! – CENTIN uczynił wyraźną przerwę. Po chwili zawarczał: – Dziewiąta godzina zakończenie działania pola kondensacyjnego. Słonecznie. Dwadzieścia cztery stopnie, wiatry południowe jeden, wilgotność powietrza pięćdziesiąt procent, zachód słońca dziewiętnasta dwadzieścia, nocą spadek temperatury do osiemnastu stopni. Od pierwszej ponowne ożywienie pola kondensacyjnego. Od trzeciej do czwartej trzy litry opadów w formie deszczu na każdy metr kwadratowy, koniec!
– Jeżeli nie zawiedzie znowu nadajnik impulsu – odparła złośliwie Res, po czym wyłączyła przycisk. – Jak to dobrze, że chociaż słońce wschodzi wtedy, kiedy chce tego mechanika niebios, a nie jakiś nadajnik impulsu.
– A więc jeszcze pół godziny – stwierdził Mark.
– W takim razie polecę od razu do dzieci – zadecydowała Res. – A ty przyjedź tam w południe, powiedzmy, około wpół do jedenastej. Do tego czasu uporasz się chyba ze swoimi sprawami? Będziemy na ciebie czekać. – Przez ułamek sekundy pomyślała, że jeżeli Mark nie przyjedzie z jakiegoś powodu, popsuje jej tym humor.
Następnie wyłączyła autopilota i zaczęła obniżać fet
Siedzieli na stoku łąki, patrząc na rozłożone w dole miasto. Słońce wypiło właśnie z traw ostatnie krople deszczu, lekki wiatr orzeźwiał.
Dzieci Res, Tom i Anna, szalały, próbując chwytać motyle.
Zbocze, otoczone z lewej i z prawej strony soczystymi lasami, upstrzone kwieciem, przechodziło stopniowo ku dołowi w park i w miasto. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że ta harmonia była możliwa dzięki przezornym dłoniom zdolnych architektów krajobrazu.
Res zastanowiła się, co może nastąpić, co się stanie, kiedy dojdzie tu ów żarłoczny potok! Wzdrygała się na samą myśl o tym. Wszystko zamieni się w pas pustynny! Mimo wszelkich wysiłków będzie musiał upłynąć rok, zanim rana się zagoi. Tak jak po operacji kosmetycznej, pocieszała się, po operacji, która upiększa.
Przez chwilę w jej świadomości odżyły sceny paniki. Uśmiechnęła się. Ostatecznie nauczyliśmy się już czegoś nowego.
Z lubością wystawiła twarz na słońce, nie otwierając oczu.
Przypomniała sobie miasto na północy, Mexera, kopułę, która chroniła zieleń parku przed mrozem, i – ku własnemu zdziwieniu – wróbla, który tak zawzięcie walczył o piórko.
– Mark – zapytała nieoczekiwanie – czy człowiek jest odpowiedzialny przed społecznością, jeżeli zaprzepaści coś, co już rozpoczął i w co włożył sporo wysiłku? Powiedzmy, że w przypadku, kiedy nie wiążą się z tym żadne nakłady społeczne. I wtedy, kiedy zrobi to po prostu dlatego, że ma dość tych kłód, które inni rzucają mu pod nogi!
Przez chwilę Mark sprawiał wrażenie zaskoczonego. Leżał wyciągnięty na trawie, podkurczywszy jedną nogę, i obgryzał źdźbło.
– Wydaje mi się – powiedział wreszcie – że nikt nie ma prawa hamować rozwoju wiedzy. Każdy z nas powinien wzbogacać naukę o nowe odkrycia… Ale dlaczego pytasz?
– Tak mi tylko coś chodziło po głowie…
– Jeżeli masz na myśli swoją pracę, to jesteś w błędzie. Wybacz, ale to by świadczyło o twoim egoizmie i zarozumialstwie, gdybyś dała za wygraną. Wiesz, że jesteśmy po twojej stronie. Poza tym… na razie respektujemy twoje życzenie i nie wtrącamy się w te rozgrywki, ale tylko dlatego, że miałaś wypróbować inne możliwości. Ale skoro tak!
– Nie, nie – zapewniła go żywo Res. Nagle odzyskała dobry humor. Chwyciła Marka za rękę i uścisnęła ją przelotnie.