– No, dobrze – odparła po chwili Djamila – dam sobie jakoś radę. – Odwróciła się na wznak, rozrzucając szeroko ręce, po czym dodała leniwie: – Ale właściwie to ty powinieneś iść; te wszystkie wygłupy, które zacznie wyliczać wychowawczyni, nasz kochany syn odziedziczył po tobie!
Hal westchnął nienaturalnie głośno. Temat, który nie ma końca, na pewno starszy, niż nasz sześcioletni Dań, a może nawet istniejący tak długo, jak sama ludzkość. Ale Mila ma chyba rację. Hal poczuł wyrzuty sumienia. Może jestem za bardzo wygodnicki? Ona też nie jest lepsza ode mnie, próbował się pocieszyć. Te kochane maleństwa wykazują nieraz taką samodzielność, jakbyśmy nie byli im już wcale potrzebni, a nasza pedagogiczna ingerencja przeszkadzała im.
Trzeba by po prostu wymyślać stale coś nowego, coś, co budziłoby ich nieprzerwany zachwyt. Co za bzdura! Ale w Domu Wychowawczym jakoś sobie z tym poradzili. W końcu mogło to jednak doprowadzić do sytuacji, w której rodzice staliby się czymś drugorzędnym. W każdym razie kiedy ich Dań spoglądał na kogoś, mierząc wzrokiem od stóp do głów, można było odczuć, jak przestarzałe ma się poglądy. Przez chwilę leżeli w milczeniu. Hal zwrócił głowę w jej stronę. Djamila miała przymknięte oczy.
Wsparł się na łokciu. Jest tak cudowna, jak pierwszego dnia. To już siedem lat. I nie widzę żadnego powodu, dla którego nie mielibyśmy przeżyć wspólnie następnych siedemdziesięciu lat. Powinniśmy trochę częściej spędzać nasz wolny czas razem. Mała ma dopiero cztery latka, a już zaczyna prowadzić poza przedszkolem swoje własne życie. Jeżeli tak dalej pójdzie, to wkrótce nie będziemy się widzieli całymi dniami… Gdyby ktoś mnie zapytał, czy jestem szczęśliwy, odpowiedziałbym bez namysłu: tak. Na pewno nikt z nas nie zrezygnowałby chętnie ze swych dawnych nawyków. Warto jest żyć, tak jak teraz! Nawet mając do czynienia z tymi bezwartościowymi katalizatorami!
Popatrzył na Djamilę.
Całkowicie odprężona leżała na plecach, a między jej pełnymi piersiami połyskiwały drobne kropelki potu.
Zaczął rozglądać się właśnie za jakimś źdźbłem trawy, którym chciał ją połaskotać, kiedy tuż przy jego uchu coś zabrzęczało, delikatniej niż pszczoła.
Przedwiośnie nie zdążyło jeszcze powołać do życia zbyt wielu owadów, skąd więc wziął się ten natręt?
Owad krążył nad Djamila, zataczając to większe, to znów mniejsze koła, i w końcu osiadł na jej lewej piersi.
Nie otwierając oczu, Djamila machnęła ręką. Mucha siedziała jednak nadal na swoim miejscu, nie drgnąwszy nawet.
Hal nachylił się trochę, chcąc zdmuchnąć intruza. Nagle osłupiał: mucha miała trzy drobne skrzydła o układzie symetrycznie promienistym.
Momentalnie oprzytomniał. Żeby tylko się nie poruszyła! Mila spała nadal.
Ostrożnie podpełzł bliżej. Szkoda, że ten zwierz nie usiadł na prawej piersi, pomyślał. Widział niewiele. Owad, nie większy od zwykłej muchy domowej, miał trzy skrzydła, ogon w kształcie żądła, zakończony kilkoma włosami i – co ostatecznie nie było rzeczą rzadką – błyszczał metalicznie.
Hal pochylił głowę; zwierzą miało jedynie trzy krótkie, niekształtne nogi.
Co za dziwny owad! W dodatku w ogóle się nie rusza!
Ponieważ Hal nie dostrzegł niczego, co wyglądałoby na wysunięte żądło, nie obawiał się ukłucia.
Zastanawiał się właśnie, czy nie powinien schwytać tej osobliwości, kiedy wydarzyło się coś jeszcze bardziej dziwnego: od muchy odłączyły się dwie szare kropeczki i zaczęły poruszać się prawie niepostrzeżenie w kierunku najwyższego punktu. Nie miały nawet milimetra długości, ale Hal odniósł wrażenie, że są to raczej drobne przecinki, które – tu wstrzymał w podnieceniu oddech – przesuwały się do przodu w pozycji pionowej. Wydawały się tak lekkie i tak ostrożnie się poruszały, że Djamila nie czuła ich w ogóle. Oddychała teraz głęboko i równomiernie.
Hal, w przeciwieństwie do niej, bał się niemal odetchnąć. Ostrożnie przysunął się jeszcze bliżej, nie wstając, żeby nie spłoszyć przypadkiem tej dziwnej istoty.
Przecinki dotarły już do granicy między bielą a kakaowym brązem. Tam znieruchomiały, odwróciły się w lewo, potem w prawo, nawet wykonały ruch, jakby się ugięły, po czym zajęły się kilkoma drobnymi włoskami, które rosły w tym miejscu.
Djamila poruszyła się, przyjmując wygodniejszą pozycję. Jej piersi drgnęły leciutko. Mucha zachwiała się!
Hal zaczął pocić się z podniecenia. Zanim jednak zdołał zareagować, wszystko minęło: kropeczki, a raczej drobne przecinki stały się nagle bardzo ruchliwe. Nie zdążył nawet zmienić swojej pozycji – leżał na brzuchu, z rękami skrzyżowanymi pod piersią, opierając się na nich całym tułowiem – gdy przecinki dotarły do muchy i zniknęły.
Nieoczekiwanie skrzydła owada zaczęły obracać się poziomo! Bardzo szybko. Owad wzbił się błyskawicznie do góry, zatoczył trzy, cztery coraz większe koła i oddalił się powoli.
Hala doszło jeszcze ciche brzęczenie. Wytężył wzrok, aby możliwie jak najdłużej nie stracić owada z oczu.
Owad kierował się w stronę stojącego opodal drzewa, zwalniając lot jeszcze bardziej.
W górze, na wysokości około pięciu metrów, była kiedyś upiłowana dosyć gruba gałąź. Widocznie tam właśnie osiadł owad, gdyż zniknął z pola widzenia Hala i nie pojawił się więcej.
Hal opadł do tyłu. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest podniecony. Oblewał go pot, puls bił szybciej, oczy piekły.
Co to było? Na pewno nie mucha!
Ale jeżeli nie mucha, to co?
Jakiś nieznany owad.
Bzdura! Owad z wirującymi skrzydłami! Wirowanie to ruch obrotowy na łożysku. Żaden organizm nie byłby chyba zdolny uczynić czegoś takiego.
Hal nie mógł zebrać myśli. Zmusił się do koncentracji, zastanawiając się gorączkowo, czy kiedykolwiek w życiu widział już taką istotę. Jego wiadomości z biologii elementarnej pozostawiały jednak sporo do życzenia. Kto by sobie napychał głowę faktami, skoro komputer domowy w ciągu kilku minut mógł dostarczyć żądanych informacji z centrali encyklopedycznej. Ale Hal nie bardzo wierzył w istnienie takiego organizmu. Czy to możliwe, że właśnie ja odkryłem na tym starym, całkowicie przeczesanym i zmienionym świecie nieznanego do dziś owada, w dodatku takiego dziwnego, rozmyślał. Co za idiotyzm! Znowu spocił się z emocji, nie mógł już uleżeć w miejscu, usiadł na trawie.
Jeżeli to nie był żywy organizm, to co? Maszyna, mała maszynka.
Kiedy pomyślał o przecinkach, zakręciło mu się w głowie.
Zerwał się z miejsca. Tu leży Djamila pogrążona we śnie. Oto polana, a tu drzewa. Lekki powiew wiatru wśród liści. A więc jestem przytomny, to nie sen!
Położył się z powrotem. Coś niebywałego!
Jego następną myślą było obudzić Djamilę. Muszę wreszcie coś zrobić, nie mogę przecież leżeć tak bezczynnie!
Maszyna!
Maszyna? Chyba widziałem już kiedyś coś takiego. Zadumał się. Długo tak rozmyślał, aż wreszcie coś przyszło mu do głowy: zdjęcie w jakiejś starej encyklopedii. W ubiegłym wieku istniały takie maszyny latające, heli… heliko… Nie mógł sobie przypomnieć. Zaraz – helikopter! Teraz pamiętał już wszystko: dwa do czterech przecinków, ach, bzdura – członkowie załogi.
– Mila!
Cisza.
– Djamila, wstawaj!
Jeżeli Hal, zwracając się do niej, używał pełnego imienia, oznaczało to, że sprawa była poważna. Tak też było tym razem!
Zwróciła ku niemu głowę, mrugając oczami.
– Nie śpisz już? – zapytał tonem inkwizytorskim.
Otworzyła oczy przesadnie szeroko i potrząsnęła głową.
– Przed chwilą na twojej piersi stał hel… helikopter. Wylądował tam – zawołał Hal.
– Hm – mruknęła tonem zupełnie jednoznacznym.
– Naprawdę, tu!