Kompletnym zaskoczeniem dla Hala i Djamili była ta część raportu, w której informowano o osobistych rzeczach pilotów, znalezionych w kabinie helikoptera, na przykład o pismach w języku antyczno-angielskim, a raczej antyczno-amerykańskim.
Treść listów informował głos zostanie załączona pisemnie do raportu. Listy dotyczą spraw osobistych żyjących istot rozumnych i nie są przeznaczone dla szerokiego ogółu.
Prawdę mówiąc, tak samo można potraktować cały raport, pomyślał Hal. Całe postępowanie uważał za przesadnie taktowne.
Czy nie należało udostępnić natychmiast przynajmniej tym ludziom, którzy zajmowali się bezpośrednio wyjaśnieniem tych bardziej niż dziwnych wydarzeń, nie tylko całego materiału, ale również ocen naukowych? Na pewno upłyną następne trzy dni, zanim każdy z nich znajdzie się w posiadaniu tego, co miano załączyć na piśmie do raportu.
A czy właśnie te tak zwane osobiste sprawy nie mają istotnego znaczenia, jeżeli w grę wchodzi kontakt między dwiema cywilizacjami? Czy nie są to właśnie te względy, których lekkomyślne pominięcie może doprowadzić do nieporozumień i których istnienie dawni pisarze literatury fantastycznonaukowej traktowali niemal bez wyjątku jako czynnik wywołujący zatargi między mieszkańcami różnych planet? Czy nie jest wreszcie naszym obowiązkiem dokładne poznanie sfery osobistej tych istot?
Hal postanowił przeprowadzić rozmowę z profesorem Fontaine'em, autorem raportu, a więc również owych błazeńskich w oczach Hala fragmentów, i uzgodnić z nim stanowisko. Wiedział, że może tu liczyć na poparcie Gwena.
I nagle uświadomił sobie coś, co go zaskoczyło: hipoteza o pozaziemskim pochodzeniu drobnych istot stała się już dla niego pewnikiem.
Pomiędzy jednym z pilotów a kobietą o imieniu Farmy istnieje związek małżeński informował dalej głos. Na ekranie ukazała się niezbyt wyraźna, bo powiększona tysiąckrotnie fotografia młodej kobiety z dziwacznie poskręcanymi włosami. Djamila przypomniała sobie nagle, że kiedyś noszono takie fryzury, których ułożenie, bardzo zresztą pracochłonne, wymagało środków chemiczno-fizycznych.
Komentatorka wyjaśniła zwięźle, co to jest małżeństwo, po czym mówiła dalej: Wszystko wskazuje na to, że Wykryte przedmioty pochodzą z okresu od roku 1960 do 1980. Zdjęcia i przedmioty osobiste świadczą bez wątpienia o tym, że istoty, które przybyły na tych maszynach, są niezwykle podobne do ludzi.
W tym miejscu na ekranie pojawiła się sama spikerka, krótko ostrzyżona, niebiesko-włosa, o surowym spojrzeniu. Usiłowała uśmiechnąć się mile. Niestety ze względu na brak czasu nie zdołano ustalić pochodzenia owych istot. Jeszcze raz spojrzała w ekran i zniknęła.
Siedzieli rozgorączkowani. Po chwili włączył się Gwen.
– Co wy na to? – zapytał, nie witając się nawet.
– Wizyta z kosmosu – odparła Djamila tak pewnie, że musiało to dyskwalifikować każdego, kto by wyraził jakąkolwiek wątpliwość. – To przecież zupełnie jasne – dodała. Zaczęła dowodzić, że mogą istnieć miniplanety, to proste.
– I wszędzie mówi się po angielsku? – wtrącił Gwen jakby od niechcenia.
Djamila podjęła wyzwanie i wygłosiła całą teorią, która sprawiała nawet wrażenie logicznej. Djamila mówiła o adaptacji zastanych warunków do potrzeb przybyszów, o stagnacji rozwoju z winy środowiska, którego wpływ mógł doprowadzić do wykształcenia się zwyrodniałych mutacji owych istot i tak dalej. Hal przysłuchiwał się tym wywodom jednym uchem. O ile początkowo był zadowolony, że znalazł w Djamili sojusznika, o tyle obecnie coraz bardziej dystansował się od własnej teorii. Lakoniczna uwaga Gwena uświadomiła mu fakt, że wszędzie mówi się po angielsku, a jego ironia obaliła momentalnie tezą o odwiedzinach z kosmosu. I jeszcze coś: w przeszłości zbyt często i zbyt pochopnie przypisywano wszystko to, czego nie dało się wyjaśnić, istotom pozaziemskim. Według owych głosów w dawnych wiekach na ziemi aż się od nich roiło. Nasuwało się jednak pytanie: gdzie oni się podziali?
W tym miejscu Hal się trochę gubił. Czuł, że znowu zajmuje stanowisko zbliżone do teorii Djamili. W jaki sposób miałyby się zdegenerować tamte istoty z zamierzchłej przeszłości? W mitach i baśniach często występowały karły i gnomy. Czyżby to właśnie były stadia degeneracji? Przetrwali i byli niewidzialni? Co za bzdura!
W jego umyśle kiełkował inny pomysł, dużo lepszy i bardziej fascynujący, ale na razie Hal wolał go zachować dla siebie. Pomysł był fantastyczny, intrygujący i zarazem tak niesamowity, że łatwo mógł ośmieszyć autora. Jednak pasował jak ulał. Hal znał siebie doskonale i wiedział, że nie odczepi się od niego tak długo, aż sam lub ktoś inny nie znajdzie Wystarczająco przekonywających kontrargumentów. Kiedy Djamila przerwała, aby zaczerpnąć tchu,
Hal zapytał Gwena:
– Kiedy macie spotkanie?
– Za trzy dni. Dlaczego pytasz? Ale odlatują już jutro!
– Ekspedycja Mifcro
– Jak mogą się z tobą komunikować?
– Już ci podają.
Gwen zaczął koncentrować się przed wznowieniem dyskusji z Djamilą, prowadzonej, jak pomyślał Hal, tylko przez grzeczność. Wciągnęli w nią nawet profesora Fontaine'a, ale ten po dziesięciu minutach wyłączył się, wzruszywszy ramionami.
Wreszcie Gwen i Djamilą zrozumieli – a raczej zrozumiała to Djamilą – że nie dojdą teraz do żadnego porozumienia.
Zapytany o zdanie w tej sprawie, Hal odparł z roztargnieniem, że uważa, podobnie jak profesor, że należy poczekać na wyniki badań materiału, jaki spodziewano się znaleźć w bazie.
Kiedy Hal zgasił światło, powiedział do Djamili:
– Jutro przyjdę trochę później. Mam zwolnienie, ale muszę zająć się, katalizatorami – skłamał. – Termin to termin.
– Spij dobrze – odpowiedziała Djamilą, ziewając. Świt zastał Hala już na nogach. Kiedy udał się do wypożyczalni taksówek powietrznych dalekiego zasięgu i oznajmił, że zamierza odbyć podróż liczącą kilka tysięcy kilometrów, wzbudził sensację, tym bardziej że przez roztargnienie nie przedłużył sobie terminu ważności zezwolenia na odbywanie lotów. Na szczęście Gwen był jeszcze na miejscu. Wystarczyło, aby pokazał specjalny dokument.
On również był zdziwiony, nie pytał jednak o powód tej dziwnej podróży, lecz o Djamilę.
– Znasz ją przecież – wzruszył ramionami Hal. – Jeżeli się okaże, że moja podróż przydała się na coś, będzie uszczęśliwiona. Dam ci jeszcze o sobie znać – dodał tajemniczo.
Niecierpliwie czekał na przydział korytarza powietrznego, którym mógłby lecieć, wreszcie wystartował.
Tym razem był nieczuły na uroki przepływającego w dole krajobrazu. Dokuczały mu zresztą zawroty głowy, ponieważ nie wolno mu było wznieść SIĘ na większą wysokość. Po dwóch i pół godzinie wylądował. Pobiłem własny rekord, pomyślał z satysfakcją. Domek był świeżo odmalowany. – Chłopcze – powitała go matka – skąd się tu wziąłeś? Trzeba było mnie uprzedzić! Nic nie przygotowałam! – To mówiąc objęła go.
Na jej twarzy widniał znany mu dobrze uśmiech, który uwielbiał już jako dziecko; była to wówczas niezawodna oznaka, że burza przechodzi.
Ilekroć spotykał się z matką, obiecywał sobie, że znajdzie dla niej więcej czasu. Za każdym razem przypominał sobie, jak go wychowywała, jak poświęcała się dla niego. Ojca nie pamiętał w ogóle. Leżał na Marsie, uwięziony w statku kosmicznym, zanurzony w bezdennym morzu piasku… Potem, kiedy matka zamieszkała z innym mężczyzną, ich wzajemne stosunki znacznie się ochłodziły. W tym właśnie okresie Hal usamodzielnił się. Więź z matką znów się zacieśniła dopiero po przyjściu na świat dzieci. Ale o wspólnym mieszkaniu matka nie chciała nawet słyszeć. I Hal ją rozumiał.