Zaufali im, oddając się w ich ręce, chociaż nawet wśród członków załogi rozprawiano jeszcze głośno o potrzebie zachowania wszelkich środków ostrożności i rezerwie. Do chwili nawiązania wszechstronnych kontaktów mogło jeszcze upłynąć wiele czasu, ale Gela nie żywiła podejrzeń, a Chris dodał jej otuchy.
W ogóle ten Chris! Gela często zadawała sobie pytanie, co by było, gdyby okazało się nagle, że Harold żyje, gdyby odnalazł się nieoczekiwanie. Poprzedniego wieczoru powiedziała Chrisowi szczerze, że go kocha, ale… Czy można przewidzieć własną reakcję, kiedy raptem następuje to, w co dotychczas się nie wierzyło?
Czy naprawdę Harold zrozumiałby? Jak dalece ktoś, kto wyjeżdża, aby zrobić coś dla innych, ufa tym, którzy pozostali? Co czuje, kiedy tamci zawiodą jego zaufanie? Gela zadawała sobie to pytanie setki razy – i nigdy nie znalazła na nie odpowiedzi.
To, że podobne sytuacje zdarzały się w historii ludzkości, nie było żadną pociechą. Zawsze bowiem potępiano tych, którzy okazali się słabi. Ale czy właśnie ta decyzja, podyktowana poczuciem odpowiedzialności, nie świadczyła o odwadze i sile? Wybrać kogoś, kogo się kocha, na przekór wyrzutom sumienia i wymówkom – to przecież znaczy więcej, niż pielęgnować w pamięci czyjś obraz, hołdując egoistycznie przeszłości.
Carol pociągnęła Gelę za rękaw, przerywając jej rozmyślania. Lecieli na umiarkowanej wysokości. Carol wysunęła przez okno transopter, jak nazwał Ennil wynaleziony przez siebie przyrząd, którego system optyczny pomniejszał znacznie widziane obiekty.
W ten sposób mogła teraz ogarnąć wzrokiem makrobudowle.
Z lewej i prawej strony wisiały osobliwe wieżowce. Przypominały trochę kręcone schody, których stopnie utworzone są z poszczególnych kostek. Po takich schodach mogliby chodzić giganci, przy których makrosi wyglądaliby jak karły. Każda kostka opierała się o drugą jedną krawędzią. Z oddali cały ten kompleks sprawiał wrażenie sześciennej brukselki osadzonej na stosunkowo cienkiej łodydze. Łodyga przerastała budowlę. Z jej szczytu odchodziły do rogów kostek błyszczące liny.
– Wszyscy mieszkańcy mają tu oddzielne domy – zauważyła Carol. – Tylko że one stoją jeden nad drugim, każdy z nich z ogródkiem na dachu i widokiem na wszystkie strony.
– Strata energii i materiału – odparł Karl, nachylając się również do transoptera. Włączył autopilota. Helikopter leciał powoli wzdłuż promienia.
– To nie będzie już odgrywało roli – zaoponowała Gela. – Słyszałeś przecież: ludność ziemi utrzymuje swój stan, nie powiększa go. Mam na myśli makrosów, A to doprowadzi w końcu siłą rzeczy do nadwyżek; przy tak intensywnej produkcji! Dlaczego więc nie można by sobie pozwolić na coś takiego?
– W każdym razie udało im się przy ich dużych rozmiarach współżyć ze sobą. Wcale nie musieli być zmniejszeni do wielkości mrówek – powiedział Karl,
– Co też za bzdurę wymyślili sobie nasi praojcowie! – Carol potrząsnęła głową.
– Takie małe rozmiary też mają swoje dobre strony! – Karl uśmiechnął się. – Kiedy tak sobie pomyślę, gdzie mógłbym przebywać, nie będąc zauważonym… No i jaki prosty staje się problem wyżywienia. Pamiętacie naszą dyskusję o krowach?
– A gdyby takiej krowie wypadała sierść i jeden włos upadłby ci na głowę?
Roześmieli się.
Z lewej strony, z któregoś wieżowca, wystartował samolot makrosów, uniósł się pionowo do góry, znieruchomiał przez chwilę pod ich trasą, zszedł z kursu, uniósł się jeszcze wyżej i potężnym zrywem oddalił się, znikając im z oczu.
– Widocznie nasz promień to dla nich tabu – powiedział Karl, obserwując bacznie cały manewr.
– Z czego wynika, że w makroświecie lepiej jest z makrosami niż bez nich. Pamiętasz Czerwońca? Wzdłuż tego promienia leci się bezpieczniej niż wtedy z tą naszą latarnią. – Wkrótce znaleźli się na jednej wysokości ze szczytami wież.
Budowle ustawione były w dwóch przecinających się wzajemnie rzędach. Przelatywali teraz tuż nad dachami szczytowych domów. Z tyłu rozciągały się planty. Pomiędzy drzewami a zieleńcami wznosiły się dziwaczne domy w kształcie talerzy. Kolejna wieża pełniącą rolę osi. Wokół niej wisiały w dosłownym tego słowa znaczeniu pierścieniowate domostwa, około dwudziestu w jednym kole. To były również pojedyncze mieszkania, które – podpierając się wzajemnie pozwalały uzyskać widok na trzy strony świata. Karl naliczył pięć do siedmiu takich pierścieni. Pionowo usytuowana przestrzeń pomiędzy pierścieniami umożliwiała start i lądowanie szybowców na dachach. Całość sprawiała wrażenie systemu obrotowego.
Helikopter kierował się ku górnemu pierścieniowi jednego z tych domów.
– Chciałabyś mieszkać w czymś takim? – zapytała Carol, krzywiąc się.
– Dlaczego nie? – odparła Gela. – Pod warunkiem, że będzie czynna winda.
Karl roześmiał się. – Wydaje mi się, że im winda nie jest potrzebna. Do tego mają swoje latające bułki. – Nie odrywając się od transoptera wskazał na lewo. Z dachu jednego z mieszkań wystartował znowu samolot. Z wyglądu przypominał istotnie bułkę.
Karl zredukował szybkość. Przed nimi wyrosła raptem olbrzymia, różowa, niezwykle porowata ściana. Karl przejął stery. Gela, patrząc przez transopter, zauważyła, że lecą ku prostokątnemu otworowi w ścianie. – Oni pilotują nas przez okno – powiedziała.
– Jeżeli je zamkną… – powiedział z obawą Karl. – Po co by to robili? – wzruszyła ramionami
Carol. Widać było jednak, że czuje się trochę nieswojo.
– Bzdura! – odezwała się Gela. – Przecież przedwczoraj mieli jeszcze łatwiejszą sytuacją. A poza tym, po co by to mieli robić? Carol ma rację.
Nagle zapadła ciemność. Karl przygotował się do lądowania, kobiety spoglądały przez transopter. Przed nimi widniał duży stół, którego blat był uprzątnięty. Na wierzchu leżał jedynie jakiś szklany przedmiot, pryzmat kierujący promieniem. Właściwy emiter, niewątpliwie większy od pryzmatu, mieścił się gdzieś dalej. Krawędź stołu zajęta była przez przyrządy, które widocznie miały pomóc przy rozmowie, przypominały zresztą tamte, które zostały użyte w tym samym celu podczas spotkania z makrosami.
A więc wszystko wskazywało na to, że i tym razem rozmowa przebiegnie bez zgrzytów i trudności.
O wygody zadbał Chris. Przed odlotem z bazy własnoręcznie załadował na helikopter trzy fotele, wyjaśniając:
– Może nie będą mieli w mieszkaniu drutu!
Ale makrosi postarali się odrobić swoje poprzednie przeoczenie. Goście zostali zaskoczeni od razu po wyjściu z helikoptera: gospodyni, którą momentalnie poznali, powitała ich za pośrednictwem ekranu pomniejszającego, po czym wskazała na stojące pod wysokimi roślinami kostki do siedzenia i stół, przystosowane do rozmiarów maluchów.
– Coś podobnego! – mruknął Karl. Ujął podobny do miecza liść najbliższej rośliny i wydął z uznaniem wargi. – Spójrzcie tylko! Skąd, do diabła, oni to wzięli?
Gela i Carol byli również zaskoczeni. Z pewnym zażenowaniem odstawili przyniesione ze sobą fotele.
– Proszę usiąść – zaprosiła ich gospodyni. Okazało się, że czeka ich jeszcze druga niespodzianka: odnieśli nagle wrażenie, że gospodyni siedzi razem z nimi przy stole. Obok niej wyrosły jakby spod ziemi dwie kobiety i dwóch mężczyzn.
– Taka gościnność to rozumiem! – szepnął Karl. – Tak, staraliśmy się! – Gospodyni usłyszała jego szept, widocznie zainstalowano tu wspaniale działającą aparaturę akustyczną. – Tylko że mamy ograniczoną swobodę ruchów. Wystarczy jeden krok na lewo albo na prawo, i wypadniemy z hologramu. Witam was serdecznie! Nazywam się Djamila Buchay, to jest mój partner Hal Reon i moi przyjaciele; Ewa Man, Gwen Kasper i Res Strogel. – Mówiła swobodnie, jakby spotkanie z kimś dwa tysiące razy mniejszym było dla niej zupełnie normalne. To właśnie stwarzało odpowiedni nastrój i budziło zaufanie.