Hal postawił skrzynkę ostrożnie na ziemi, obracając ją stroną wejściową ku szklarniom, po czym otworzył klapę. I oto znajdujący się wewnątrz “Ocean II” ruszył do przodu gwałtownie, nawet jak na pojęcie makrosów.
Poprzedzały go trzy helikoptery wysłane jako eskorta. Pozostałe cztery lub pięć wzbiły się już nad ziemię.
“Ocean II” lawirował zręcznie po nagich miejscach nierównej ziemi, prześlizgiwał się między liśćmi ostu, zdążał najkrótszą drogą do następnego nie porosłego odcinka, zahamował ostro, kiedy drogę przebiegła mu jaszczurka, po czym wjechał do najbliższej szklarni. Helikoptery wzleciały wyżej, a po chwili spuściły się do wystającego ucha, pełniącego najwidoczniej rolę wywietrznika.
– Uff! – jęknął Fontaine. – Odpocznijmy. – To mówiąc przetarł sobie czoło chusteczką odświeżającą.
Pozostałym było również gorąco, ale w tym podnieceniu nie zdawali sobie nawet z – tego sprawy. Twarz Djamili błyszczała od potu. Kiedy nie było wiatru, bliskość równika dawała się we znaki.
– Mam nadzieję, że to nie potrwa długo – profesor, płonąc z niecierpliwości, kontynuował swój monolog. – Ale i tak nie posiadamy uprawnień do prowadzenia rozmów! Wezwijmy Gwena – zaproponował, zwracając się do Hala.
– Przecież Gela wie, że nie jesteśmy kompetentni – odparła Djamila. – Jakoś to będzie! A z Gwenem możemy porozmawiać.
Profesor połączył się z nim. Wspólnie doszli do przekonania, że mimo najlepszych chęci maluchów upłynie i tak sporo czasu, może nawet kilka dni, zanim dojdzie do oficjalnych rozmów. Gdyby jednak sprawę przyśpieszono, można było powiadomić szybko sekretarkę generalną, która w takim wypadku przeprowadziłaby oczywiście wszystkie rozmowy. Tak ustaliła z Gwenem.
Zresztą Gela, która razem z Karlem miała utrzymywać z nimi łączność, zarezerwowała dla siebie trochę czasu. Ostatecznie nie widziała się ze swoimi bliskimi od kilku lat.
Na katamaranie zaroiło się od ciekawskich. Chcieli przynajmniej być jak najbliżej ekranów. Czas wykorzystano na przygotowania. Lądowanie musiało odbyć się na szczytowej platformie schodów, bez narażania na niebezpieczeństwo samolotu lub szklarni. Pilotowania podjęła się Djamila.
Profesor i Hal podeszli do szklarni. Nie mogli przeboleć faktu, że tak blisko celu są zmuszeni do bezczynności.
Pierwsze wrażenie, jakie odnieśli na widok szklarni, potwierdziło w pełni obawy maluchów: nie przetrzymaliby kolejnej burzy.
Trudno było ocenić teraz stan dachu, ale ramy szczytowe i krokwie były całkowicie przegniłe. Szyby były jednak z małymi wyjątkami całe.
Jedno nie ulegało wątpliwości: gdyby obiekt nie był tak osłonięty, jakby w martwym zakątku raf, za murami i gęstymi zaroślami, katastrofa nastąpiłaby już dawno. A maluchy – i to właśnie przejmowało grozą obydwu mężczyzn – nie byli nawet w stanie ani rozpoznać niebezpieczeństwa, ani mu zaradzić.
Hal uświadomił sobie, że pod tymi dachami, które pierwszy silny wiatr zerwałby w jednej chwili, żyje ponad dwieście tysięcy ludzi. Połowa z nich nie przeżyłaby takiego kataklizmu. Ile ofiar spowodowałyby same odłamki szkła! Teraz, kiedy niebezpieczeństwo było znane, ale nie można było mu zapobiec, pozostawało tylko jedno wyjście: ewakuacja.
– No dobrze – zauważył Fontaine, który widocznie rozmyślał nad tym samym. – Jedna taka krokiew to dla nich wysokość naszych dziesięciu wieżowców ustawionych jeden na drugim. Trzeba najpierw opanować technologię! Wydaje mi się, że nie dadzą sobie rady.
– Wtedy pozostanie ewakuacja – upierał się Hal przy swoim wniosku. – W przeciwnym razie nie można za nic ręczyć.
Profesor wzruszył ramionami.
– Dla mnie istotna jest rozbieżność między ich wielkością a prędkościami, jakie osiągają. Swoimi helikopterami potrafią w ciągu kilku minut przelecieć nad obszarem, który zamieszkuje sto tysięcy ludzi. Wydaje mi się, że tylko dzięki temu udało im się przekroczyć ocean. – Po tym spostrzeżeniu profesor sięgnął do kieszeni po kolejne ciasteczko.
Po raz pierwszy Hal zauważył, że składają się one z białej masy, która, sądząc po zjadanych przez profesora ilościach, rozpływała się chyba bardzo szybko w ustach. Od dalszych rozważań został nagle uwolniony.
Brzęcząc, nadleciał minihelikopter Geli. Natychmiast wznowiono łączność radiową. Gela podnieconym głosem mówiła:
Nasz rząd prosi o krótkie spotkanie jutro o dziesiątej waszego czasu. Jednocześnie chcielibyśmy prosić o wykorzystanie w tym celu waszej techniki. Wybierzcie miejsce spotkania. Niestety, ze względów bezpieczeństwa nie może się ono odbyć pod naszym zadaszeniem.
– Ach – westchnął rozczarowany profesor, kiedy Hal przekazał mu słowa Geli. – Zapytaj ją o transoptery.
Hal powtórzył to pytanie.
– Ależ oczywiście – odparła Gela. – Możecie zainstalować transoptery i nawet wchodzić tam po kolei, ale po odpowiednim przygotowaniu.
Profesor skinął głową. Obliczał coś w myślach, po czym odparł:
– Rozmiar buta czterdzieści dwa to około dwudziestu tysięcy milimetrów kwadratowych. Na każdym z nich mógłby znajdować się jeden mikroczłowiek, nie mówiąc już o innych istotach i rzeczach. W porównaniu z tym nawet ruch wielkomiejski u nas może wydać się niczym. A więc bardzo mi przykro, ale ja tam nie wejdą.
Hal skinął głową na znak zgody. Jemu również te wszystkie przygotowania wydały się zbyt skomplikowane.
Gela wzbiła się wyżej i zawołała po chwili:
– Wasi ludzie już są!
Pierwszy przedarł się przez zarośla, niczym słoń, Gwen. Za nim biegły spocone Ewa i Res, taszcząc części przyrządów. Z tyłu nadbiegło jeszcze dwóch techników z resztą aparatury.
Gwen ogarnął sceptycznym spojrzeniem szklarnię, wybrał z jednego z nośników kawałek rdzy, zamyślił się, po czym spróbował zajrzeć do wnętrza domu. Ślepe okna uniemożliwiły mu ten zamiar. Hal i profesor zdążyli się już o tym przekonać.
– Dajcie tu transopter z obiektywem o zmiennej ogniskowej! – zawołał tuż obok nich jeden z techników, uderzając przy tym pięścią w krokiew. Budowla zadygotała, posypała się rdza.
– Człowieku, uważaj! – zawołał Fontaine. Gela słyszała widocznie wszystko dzięki mikrofonowi Hala. Roześmiała się.
– To nie takie straszne – powiedziała. – Znamy już sytuację i pomyśleliśmy o środkach zaradczych. Zobaczycie sami! Jedynie siła powierzchniowa lub nacisk na dach mogą być groźne. Inna sprawa, że to nie będzie się trzymało wiecznie! – Gela spoważniała. – To był jeden z powodów, dla których chcieliśmy się z wami skontaktować.
– Odbudować coś takiego byłoby drobnostką – zauważył Gwen. – Pytanie tylko, czy oni tego chcą?
– Rozejrzyjcie się po zachodniej części wyspy, za szklanymi budowlami; znajduje się tam jakieś podupadłe osiedle, którego przeznaczenie było dla nas prawdziwą zagadką. Ale coś takiego przydałoby się nam.
Podczas gdy technicy zajęli się montowaniem transoptera na ścianie, w miejscu wskazanym przez Gelę, reszta, z profesorem na czele, podążała w ślad za wolno lecącym przed nimi helikopterem Geli.
Nie było to wcale łatwe, śledzić wzrokiem tak mikroskopijny punkt. Kilkakrotnie profesor potykał się o leżące wokoło kamienie. Klął cicho, ale robił wszystko, aby nie stracić kontaktu.
Gela prowadziła ich wokół kompleksu szklarni. Cierpliwie czekała, aż z trudem przedostaną się przez krzaki i gruzy. Kiedy dotarli na tyły szklarni, znaleźli się na górnej krawędzi kotliny o spadzistych zboczach. Ruiny udostępniały widok na morze. Według Hala znajdowali się teraz mniej więcej w środku wyspy.
– To wygląda na jakieś historyczne budowle – zawołała Djamila na widok ruin, ciągnących się przed nimi w dół zbocza. – Tam z tyłu… zupełnie jak dla siedmiu krasnoludków!