– Tylko że tu było ich trochę więcej niż siedmiu – zauważył Hal. – To te maluchy – zamyślił się. – Kiedy mieszkania stały się dla nich za duże…
– Nie – przerwała mu Djamila. – Kiedy oni stali się za mali do tych mieszkań, do stworzonych przez siebie środowisk.
– Tak, tak – przyznał szorstko Hal. – W każdym razie po przygotowaniu nowego, jeszcze mniejszego środowiska, musiał przeprowadzić się cały naród. Tyle wysiłku! I to – zaczął obliczać – raz, dwa… pięć razy, o ile można tu mieć pewność!
Przed nimi rozciągało się rumowisko, zajmujące większą powierzchnię niż cały kompleks szklarni. Tu i ówdzie wznosiły się resztki murów i filary, delikatniejsze od tych, jakie Hal widział u swojego syna w modelu starodawnego pociągu.
– Wygląda na to, że te domy ze szkła to ich najnowsze mieszkanie – stwierdził Fontaine. – Ostatnie schronienie, jeżeli to tak można nazwać.
– Owszem – potwierdziła Gela, która przysłuchiwała się rozmowie. – Ale jednocześnie jest to nasz najdłużej trwający etap: trzy razy dłuższy niż wszystkie poprzednie okresy razem wzięte.
– A domy? – zapytała Djamila.
– One już stały gotowe do zasiedlenia. Zobaczycie potem trzy segmenty, różniące się od siebie przeznaczeniem, taki układ zastaliśmy już tutaj, a wszystko z najlepszego materiału, odpornego na korozję Jedno musieliśmy zrobić: domy zamieszkiwały dzikie szczepy groźnych mikrobów. Trzeba je było zniszczyć.
– Nieprawdopodobny wysiłek, budowa tych formacji – stwierdził Gwen.
Gela wyjaśniała dalej:
– Związek pomiędzy istnieniem tych ruin a rozwojem naszego narodu zrozumieliśmy dopiero po przejrzeniu dokumentów, tak długo dla nas niedostępnych, i oczywiście po nawiązaniu kontaktu z wami. Na pewno trudno wam będzie wyobrazić sobie, jak zareagował naród na odkrycie prawdy. Bez wątpienia przeważająca większość jest za odwróceniem kierunku rozwoju. Ale są i inni, którym taka perspektywa nie trafia do przekonania.
Są też wśród nas grupy radykalne, które domagają się, aby zaniechać wszystkiego, czym zajmowano się do tej pory, i natychmiast przystąpić z waszą pomocą do procesu powiększania. Inni znowu żądają więcej informacji na wasz temat, aby móc podjąć ostateczną decyzję: czy warto wrosnąć w wasz świat tak gwałtownie.
– Gela – przerwał jej łagodnym tonem Gwen. – Chciałbym, żebyś wiedziała: ten proces nie odbędzie się gwałtownie. Bezpieczniejszą metodą jest stopniowe przekształcanie kolejnych pokoleń. Całą tę zmianę można więc traktować jedynie perspektywicznie. Gela przez pewien czas milczała. – Szkoda – powiedziała po chwili cicho, jakby zrezygnowana. – A tak marzyłam o tym.
Makrosi poczuli się nagle nieswojo. Gwen naruszył tym wyjaśnieniem swoje kompetencje, ale Hal rozumiał go. Gela jest naszym przyjacielem, pomyślał, nawet czymś więcej, jest nam bliska, chociaż właściwie znamy ją od niedawna. Polubiliśmy ją i dlatego teraz współczujemy jej i podziwiamy zarazem.
Gela zwierzyła się przed chwilą ze swoich najskrytszych marzeń. Gdyby chociaż można było wreszcie wypowiedzieć walkę tej okropnej chorobie, amnezji. A przecież zdanie Gwena nie musiało być wcale miarodajne. Komisja Naukowców rozważa jeszcze rozmaite warianty. Hal wiedział też, że niektórzy członkowie komisji reprezentują pogląd, iż pomoc udzielona maluchom ma ograniczyć się do wyleczenia ich z tej choroby.
Gwen miał zakłopotaną minę. Był zły na siebie, że nie potrafi trzymać języka za zębami.
Nie wątpili wprawdzie, że Gela zachowa dla siebie to, co usłyszała, ale wiedzieli też, jak to na nią podziałało.
Gela odezwała się znowu swoim zwykłym głosem: – Tym bardziej stanie się nam potrzebna budowla podobna do tej. Myślałam, że jest to tylko rodzaj kwarantanny, do czasu…
Zrozumieli, że chodzi jej o ruiny i konieczność wybudowania od nowa czegoś w tym rodzaju, odpowiednio do procesu powiększania.
Gela dała swym gościom pełną swobodę poruszania się po wyspie, po czym pożegnała się z nimi. Z naciskiem podkreśliła jednak, że jest upoważniona, aby umożliwić im wgląd w życie maluchów. Jeszcze raz zaznaczyła, że nikt z jej ziomków nie przebywa teraz poza zadaszeniem.
Zamyśleni wrócili na plac przed frontem szklarni. Gwen nawiązał łączność z katamaranem i wydał polecenie, aby przygotować na następny dzień naradę.
– Gotowe – zameldował po chwili jeden z techników. W ciągu tak krótkiego czasu dokonano niemal cudu: zainstalowano centralny transopter z niezależnym sprzężeniem, tak że zbyteczne stały się ekrany i okular. Dzięki temu mogło z niego skorzystać więcej widzów. Pomyślano też o transmisji z pamięcią, przeznaczonej dla załogi katamaranu.
Z pewną dumą Fontaine rozdał hełmy sondujące, co nasunęło Halowi podejrzenie, że profesor przygotował ten brawurowy wyczyn techniczny z góry, prawdopodobnie z pomocą maluchów.
W jego przypuszczeniach utwierdziła go kolejna czynność profesora: Fontaine nawiązał łączność z nie znaną im do tej pory centralą maluchów, która widocznie miała bezpośredni kontakt z transopterem. – Jeżeli są jakieś pytania – powiedział swobodnym tonem – to naciśnijcie tylko klawisz i pytajcie.
Rozkoszował się zdumieniem pozostałych, nakładając sobie na głowę z nieprzeniknioną miną, ale bez pośpiechu, hełm sondujący.
Teraz Hal już wiedział, o czym profesor rozmawiał stale na pokładzie katamaranu z małymi pasażerami. Wszystko inne, nawet centrala i przygotowania drogą radiową, było już drobnostką.
W każdym razie z jego zdolności przewidywania korzystali teraz wszyscy. Hal zaczął podziwiać profesora, mimo że tamten wkładał sobie akurat do ust jedno z tych dziwnych ciastek.
Hal usiadł między Djamilą a Res na nadmuchiwanym krześle, wcisnął sobie głęboko na czoło hełm sondujący, odchylił się do tyłu i z zamkniętymi oczyma zaczął oczekiwać wydarzeń, które miały nastąpić.
XIX
Widok był początkowo naprawdę osobliwy: pęcherze, nieprzejrzana masa matowo-perłowych tworów; w kształcie baniek mydlanych.
Hal obliczył w przybliżeniu skalą – mniej więcej trzy centymetry średnicy. Przestrzeń jaśniała światłem.
Potem obraz przesunął się dalej. Hal stwierdził, że przy pierwszym ujęciu transopter był skierowany na konstrukcję dachową domu i że kule bujały swobodnie pod dachem tworząc półmetrową warstwę.
Niemiły dla ucha zgrzyt i rozległ się głos Fontaine'a:
– Centrala, co to jest? Mam na myśli pęcherze.
Z automatu zabrzmiał metaliczny głos:
– Podpora dachu. Balony o cienkich ścianach wypełnione sprężonym helem. W razie czego złagodzą skutki katastrofy.
Potem nikt już nie zadawał pytań. Przed nimi otwierał się zdumiewający, fantastyczny świat.
Operator zmienił soczewkę w ten sposób, że widzowie odnieśli wrażenie, jakby lecieli przez ten świat. Przybliżał obiekty dalekie, umożliwiając dokładną obserwację najdrobniejszych szczegółów, zmieniał położenie osi optycznej, śledził każde poruszenie, zatrzymywał obraz, przeskakiwał dalej, omijał dyskretnie.
Nawet największy sceptyk musiałby teraz skapitulować. Kto mówił o maluchach, którzy nie mieli nic do powiedzenia ani pokazania! Przed nimi rozciągał się trzypiętrowy świat, nie kompleksowe miasto, jakich w świecie makrosów było dopiero cztery. Cała przestrzeń życiowa dzieliła się na trzy poziomy, z których górny był niewątpliwie właściwą sferą życia, oświetlaną przez trzy duże, sztuczne i liczne małe, przytłumione słońca. W miejscach, gdzie wieżowce przebijały poszczególne piętra, roiło się od ludzi, którzy nie byli jednak zaganiani, lecz odpoczywali, z dala od zgiełku i czynników zatruwających środowisko naturalne.
Pomiędzy domostwami rozciągały się pagórkowate krajobrazy, lasy, jeziora i rzeki, nie było jednak ulic! Tu i ówdzie, wtopione dyskretnie w otoczenie, widniały budowle przypominające swym wyglądem poczekalnie. Dopiero po pewnym czasie Hal pojął ich sens: były to stacje wind, łączących górne piętro z dolnym, które pełniło rolę poziomu komunikacyjnego. Tam pędziły samochody i pociągi, modele bez wyjątku z dwudziestego wieku, nie pasujące do supernowoczesnego podziału przestrzeni. Całość tonęła w jednostajnym żółtozielonkawym świetle, które przenikało rozproszone z góry. Między ciągami komunikacyjnymi mieściły się tereny uprawne: plantacje owoców i warzyw, pastwiska z owcami i krowami, jak również różnego rodzaju pola. Widoczne też były pasma lasu i małe wzgórza. Ogólnie rzecz biorąc, teren był jednak płaski.