Выбрать главу

Wywiązała się krótka dyskusja nad sposobem zbliżenia się do zabudowań. Chris zadecydował w końcu, wyrażając tym samym zdanie ogółu:

– Polecimy prosto do celu. Jeżeli oni rzeczywiście są tak olbrzymi, jak przypuszczamy, to wydaje mi się, że jesteśmy dla nich praktycznie niewidzialni. Niestety – mówił Chris z ubolewaniem – nie możemy się spodziewać, że tamci wiedzą o naszym istnieniu. Dlatego będziemy działać w ukryciu albo wśród nich, jeżeli to będzie konieczne. A więc Karl, pełen gaz, kierunek miasto!

Sprzeciw Ennila, który obawiał się związanych z tym krokiem niebezpieczeństw, odrzucono. Wydawało się, że całą załogę ogarnęła jakaś gorączka.

Słońce świeciło intensywnie na błękitnym niebie. Na przesuwających się tuż pod nimi wierzchołkach olbrzymich drzew błyszczały w odblaskach światła niezliczone krople wody. Przestrzeń wokół helikoptera tętniła znowu życiem, przetwornik Ennila rozbrzmiewał setkami głosów. Karl tym razem nie zmieniał ani na włos kursu lotu. Wypatrywali tylko bojaźliwie jaskółek, tych latających olbrzymów.

Im bardziej zbliżali się do zabudowań, które uważali za mieszkania synów niebios, tym wydawały im się one dziwniejsze. Niepostrzeżenie prędkość lotu zmalała. Karl zmniejszył obroty silnika w cichym porozumieniu z resztą załogi.

Mieli pod sobą bez wątpienia miasto. Można to było wywnioskować porównując je z rodzimymi skupiskami osiedli, chociaż to porównanie było tu zupełnie nie na miejscu.

Kiedy rozciągający się pod nimi las został już z tyłu, ustępując miejsca rozległej równinie, ujrzeli to wyraźnie: miasto składało się co najmniej z dwóch poziomów, różniących się od siebie zasadniczo. Poziom dolny, zrośnięty z ziemią, tworzyły przede wszystkim drzewa i bujna zieleń. Tylko nieliczne budynki stykały się z ziemią. Znacznie większa część unosiła się jakby nad roślinami.

Pomiędzy kompleksami budynków przechodziły jakieś rury. Nad całością, nie wyłączając nawet najwyższych budowli, wznosiły się smukłe wieże, które – jak raczej można się było domyślić, niż dostrzec z tej odległości – były połączone ze sobą siecią lin.

Sporo lśniących nici wychodziło stąd na dół, do poszczególnych budynków. Nad całym obszarem rozpościerał się słoneczny, nie zmącony niczym błękit nieba.

– Czy to wymarłe miasto? – zapytała Gela tak, jakby rozmawiała z sobą samą.

– A te istoty latające? – zaoponowała Carol.

– Może to automaty – odparła Gela z wahaniem.

– Skąd przyszedł ci do głowy ten absurdalny pomysł, że miasto jest wymarłe? – zapytał Ennil.

– Żadnej pary, żadnego dymu ani smogu. – Gela wzruszyła ramionami. – Dym jest od niepamiętnych czasów pewną oznaką ludzkich domostw, o tym wiedzieli już nasi przodkowie! – Ton głosu Geli był tylko częściowo poważny.

– Tak, jeszcze przed potopem – zauważył Ennil. – Ostatecznie my również staramy się od lat utrzymać nasze miasta w czystości!

– Ale bez rezultatu – dodała zjadliwie Carol. Zaczęła deklamować ironicznie: – Wymogi perspektywiczne ciągle jeszcze ustępują miejsca powszednim potrzebom. Karl przez swoją maszynę marnuje w ciągu jednej sekundy tyle tlenu, ile dziesięciu ludzi wdycha w ciągu kilku minut. Nie wspomnę już nawet o tych szkodliwych gazach, które helikopter zostawia za sobą. A ty, Charles, nawet palisz! Podczas gdy maszyna Karla jest niestety niezbędna, ty szkodzisz sam sobie, a nawet więcej, zarażasz też swoje otoczenie. Może spotkamy wreszcie istoty – tu Carol w komicznym błaganiu przewróciła oczyma i załamała ręce – które nie tylko dysponują techniką przyjazną naturze, ale są również wolne od takich wstrętnych nałogów!

– Wstrzymaj się – zawołał Ennil ubawiony i przerażony zarazem. – Żałuję tego. Nie wiedziałem wcale, że jestem takim złym człowiekiem. Obiecuję ci jednak…

– Coś zbliża się do nas – przerwał ich przekomarzania Chris. – Karl, opuść się trochę, żebyśmy mogli w razie konieczności skryć się w tamtych krzakach.

Równina, która początkowo wydawała się żółtawozielonym i dosyć monotonnym obszarem, w miarę zbliżania się do miasta przekształcała się w pas krzaków, przechodząc stopniowo od niższych zarośli do coraz wyższych i obejmując najwidoczniej całe osiedle. Karl skierował maszynę ku wysokiej grupie krzewów.

To, co Chris zauważył, zbliżało się szybko. Prawdopodobnie był to aparat lotniczy o olbrzymich rozmiarach. Połyskując metalicznie, nabierał wysokości. Wyglądał teraz jak rozciągnięty trójkąt równoramienny, lecący wierzchołkiem do przodu. Kadłub przechodzący wzdłuż całego trójkąta miał szpary w kształcie okien.

– Im nie chodzi o nas! – powiedział Karl.

– Przelecą nad nami, i to bardzo wysoko – dodał Ennil.

Maszyna rosła w oczach, wreszcie wypełniła sobą całe pole widzenia i przesłaniając niebo przemknęła nad nimi. Dopiero teraz dał się słyszeć ryk silników, które zagłuszyły lecący na niskich obrotach helikopter.

Maszyna dość szybko zniknęła w oddali, ale grzmot rozbrzmiewał jeszcze przez jakiś czas w powietrzu.

– O Boże – szepnęła Carol.

– Tak – powiedział Ennil – dym i wyziewy, które zostawił za sobą, są całkiem niezłe. – I Ennil pokiwał głową, jakby z uznaniem.

– Cicho bądź! – syknęła Carol.

– No, Chris, co powiesz o naszym mieście? Gela nie mogła się powstrzymać od zadania tego pytania.

Chris uśmiechnął się.

– Nie widziałem jeszcze ani jednego mieszkańca.

Gela dała mu po koleżeńsku kuksańca pod żebra.

– Uparciuch! – powiedziała.

Karl obrał właściwy kurs. Im bardziej zbliżali się do miasta, tym więcej dostrzegali szczegółów, ale jednocześnie coraz mniej wyraźne stawały się budynki stojące z lewej i z prawej strony. Miasto rosło w oczach.

– Spróbujemy przelecieć górą – zawołał Chris. Stał z przygotowaną kamerą.

Znajdowali się już tak blisko, że najbliższy budynek wypełniał sobą całe pole widzenia, zasłaniając tło.

– Mam nadzieję, że się nam uda – zastanawiał się Karl. – Wieziemy duży ładunek paliwa.

Udało się. Kiedy z boku wyłoniła się przed nimi ogromna, porośnięta kępami roślin powierzchnia – widocznie dach budynku – Karl chciał wyrównać lot, ale Chris zawołał: – Spróbuj wznieść się jeszcze wyżej, teraz jeszcze za mało widać.

Maszyna wzbiła się o następne tysiąc stóp, ale potem odmówiła posłuszeństwa. Silnik pracował z wysiłkiem.

– To oni! – wykrzyknął pierwszy Charles z twarzą przyklejoną do okna i zastukał w szybę.

Istotnie, nie ulegało wątpliwości, że przed nimi, w odległości mniej więcej dziesięciu tysięcy stóp, znajdowali się ludzie, tacy jak oni, wprawdzie niewyraźni jak cienie, bo zbyt odlegli, ale jednak ludzie. Siedzieli przy stole, jeden z nich tyłem do helikoptera, dwaj profilem, ostatni przodem.

– Oni jedzą – szepnęła Carol. – Tak, oni jedzą!

Rzeczywiście, sprawiali wrażenie, jakby jedli śniadanie.

Helikopter, warcząc, wisiał w powietrzu.

Ludzie olbrzymy, synowie niebios, siedzieli za sztuczną, przezroczystą przegrodą ze śliskiego materiału. Nagrzane powietrze migotało w słońcu.

Chris wziął lornetkę i spoglądał przez nią długo. – Tak, to ludzie – orzekł wreszcie, oddając lornetkę Geli.

– Muszę zejść niżej – przypomniał im Karl.

– Jeszcze trochę – upierał się Chris.

Gela przyglądała się twarzom olbrzymów. Efekt falującego, zniekształcającego ruchu powietrza powiększało drżenie jej rąk. Ale w twarzach olbrzymów poruszało się coś jeszcze; oni żuli! Usta poruszały się po to, aby coś powiedzieć lub przełknąć i wypić.

– To ludzie – powtórzyła Gela szeptem. – Ludzie olbrzymy… – Podała lornetkę Karłowi.

Carol i Charles spoglądali na zmianę przez drugą lornetkę. W kabinie zapadło całkowite milczenie.

Po chwili pomiędzy nimi a olbrzymami znalazła się grupa krzewów. Karl utrzymywał nadal helikopter na nie zmienionym pułapie. Poprzez gałęzie widoczne były fragmenty całej scenerii.