Ale co to jest? Res wstała wreszcie. Dlaczego właściwie pada? Co za cholerne niedbalstwo!
Odwróciła się i spojrzała za siebie. Byli już przecież od dłuższego czasu w granicach miasta! Przed taksówką rozpościerało się szare, zamglone niebo.
– Mark! – zawołała Res przytłumionym głosem.
Siedzący obok niej mężczyzna otworzył oczy, rozejrzał się, przez chwilę całkowicie oszołomiony, potem przesunął palcami po krótko ostrzyżonych, kędzierzawych włosach, usiłując doprowadzić je do porządku, i zapytał:
– A co to znowu za historia? – Zatoczył ręką łuk, wskazując na zewnątrz. – Dlaczego dopuścili do tego, żeby deszcz padał w jasny dzień? – Podniósł się. – Chyba mają tu lokalną stację regulacyjną?
– Poczekaj – powiedziała Res. Nacisnęła przycisk miejscowego CENTIN-u.
W kontrolce zamigotało kilkakrotnie światełko.
– Zajęte, widocznie i inni chcą się czegoś dowiedzieć – powiedziała ironicznie Res.
– Słucham – odezwał się po chwili komputer.
– Dlaczego w ciągu dnia pada u was deszcz? – zapytała ostro Res.
– Awaria nadajnika impulsu – odparł lakonicznie centralny informator.
– No to co? Nie mogliście choć raz zrezygnować w ogóle z deszczu?
– Póle kondensacyjne zaczęło już działać – wyjaśnił spokojnie CENTIN.
– I dlatego mamy teraz zmarnować pod dachem cały nasz wolny dzień?
– Tego nie wiem – odparł komputer.
– Oczywiście – fuknęła Res.
Mark Carpa roześmiał się. Spór Res z elektroniką bawił go. Zęby Marka odbijały się od jego ciemnej twarzy, połyskując w mroku kabiny.
– Ale może wiesz, jak długo potrwa jeszcze to paskudztwo? – zapytała uszczypliwie Res.
– Czy mogę uznać wyraz “paskudztwo” za synonim “deszczu”? – zapytał CENTIN.
Tym razem roześmiała się również Res.
– Oczywiście, przyjacielu – zgodziła się łaskawie.
– Deszcz do godziny ósmej trzydzieści pięć.
– A może będziesz tak uprzejmy i podasz mi prognozę pogody?
– Będę! – CENTIN uczynił wyraźną przerwę. Po chwili zawarczał: – Dziewiąta godzina zakończenie działania pola kondensacyjnego. Słonecznie. Dwadzieścia cztery stopnie, wiatry południowe jeden, wilgotność powietrza pięćdziesiąt procent, zachód słońca dziewiętnasta dwadzieścia, nocą spadek temperatury do osiemnastu stopni. Od pierwszej ponowne ożywienie pola kondensacyjnego. Od trzeciej do czwartej trzy litry opadów w formie deszczu na każdy metr kwadratowy, koniec!
– Jeżeli nie zawiedzie znowu nadajnik impulsu – odparła złośliwie Res, po czym wyłączyła przycisk. – Jak to dobrze, że chociaż słońce wschodzi wtedy, kiedy chce tego mechanika niebios, a nie jakiś nadajnik impulsu.
– A więc jeszcze pół godziny – stwierdził Mark.
– W takim razie polecę od razu do dzieci – zadecydowała Res. – A ty przyjedź tam w południe, powiedzmy, około wpół do jedenastej. Do tego czasu uporasz się chyba ze swoimi sprawami? Będziemy na ciebie czekać. – Przez ułamek sekundy pomyślała, że jeżeli Mark nie przyjedzie z jakiegoś powodu, popsuje jej tym humor.
Następnie wyłączyła autopilota i zaczęła obniżać fet
Siedzieli na stoku łąki, patrząc na rozłożone w dole miasto. Słońce wypiło właśnie z traw ostatnie krople deszczu, lekki wiatr orzeźwiał.
Dzieci Res, Tom i Anna, szalały, próbując chwytać motyle.
Zbocze, otoczone z lewej i z prawej strony soczystymi lasami, upstrzone kwieciem, przechodziło stopniowo ku dołowi w park i w miasto. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że ta harmonia była możliwa dzięki przezornym dłoniom zdolnych architektów krajobrazu.
Res zastanowiła się, co może nastąpić, co się stanie, kiedy dojdzie tu ów żarłoczny potok! Wzdrygała się na samą myśl o tym. Wszystko zamieni się w pas pustynny! Mimo wszelkich wysiłków będzie musiał upłynąć rok, zanim rana się zagoi. Tak jak po operacji kosmetycznej, pocieszała się, po operacji, która upiększa.
Przez chwilę w jej świadomości odżyły sceny paniki. Uśmiechnęła się. Ostatecznie nauczyliśmy się już czegoś nowego.
Z lubością wystawiła twarz na słońce, nie otwierając oczu.
Przypomniała sobie miasto na północy, Mexera, kopułę, która chroniła zieleń parku przed mrozem, i – ku własnemu zdziwieniu – wróbla, który tak zawzięcie walczył o piórko.
– Mark – zapytała nieoczekiwanie – czy człowiek jest odpowiedzialny przed społecznością, jeżeli zaprzepaści coś, co już rozpoczął i w co włożył sporo wysiłku? Powiedzmy, że w przypadku, kiedy nie wiążą się z tym żadne nakłady społeczne. I wtedy, kiedy zrobi to po prostu dlatego, że ma dość tych kłód, które inni rzucają mu pod nogi!
Przez chwilę Mark sprawiał wrażenie zaskoczonego. Leżał wyciągnięty na trawie, podkurczywszy jedną nogę, i obgryzał źdźbło.
– Wydaje mi się – powiedział wreszcie – że nikt nie ma prawa hamować rozwoju wiedzy. Każdy z nas powinien wzbogacać naukę o nowe odkrycia… Ale dlaczego pytasz?
– Tak mi tylko coś chodziło po głowie…
– Jeżeli masz na myśli swoją pracę, to jesteś w błędzie. Wybacz, ale to by świadczyło o twoim egoizmie i zarozumialstwie, gdybyś dała za wygraną. Wiesz, że jesteśmy po twojej stronie. Poza tym… na razie respektujemy twoje życzenie i nie wtrącamy się w te rozgrywki, ale tylko dlatego, że miałaś wypróbować inne możliwości. Ale skoro tak!
– Nie, nie – zapewniła go żywo Res. Nagle odzyskała dobry humor. Chwyciła Marka za rękę i uścisnęła ją przelotnie.
– Mamo, mamo, złapaliśmy pawika! – Anna, córka Res, przyleciała zadyszana, za nią chłopiec. Trzymała motyla na dłoni palcami za skrzydła. Z dumą podsunęła go dorosłym pod same oczy.
Mark podniósł się.
– Zuch, zuch – pochwalił dziewczynkę. – Ale czy nie myślisz, że byłby ›on jeszcze ładniejszy, gdyby mógł latać w powietrzu i siadać na kwiatach? Spójrz tylko, on traci swój piękny kolor. Może byś go puściła? Szkoda go, przecież został stworzony w tak cudowny sposób. – To powiedziawszy Mark spojrzał z uśmiechem na Res. – To nie było naukowe, prawda?
Res odwzajemniła uśmiech.
– Co to znaczy “cudowny”? – zapytała szybko Anna. Jeszcze raz, ale tym razem dokładniej i jakby z żalem, przyjrzała się temu czemuś, co trzepotało się w jej dłoni, a następnie rozchyliła palce. Motyl nie ruszał się jeszcze przez chwilę, potem wzbił się ciężko w powietrze. Anna patrzyła za nim przez dłuższy czas.
– No więc, co w tym jest tak cudownego? – zapytał Tom, patrząc wyzywająco na Marka. – Jajo, gąsienica, poczwarka, motyl i znowu jajo. No i co?
– Mark chciał przez to powiedzieć – łagodziła Res – że to jest jednak godne uwagi, bo chodzi jednocześnie o dwie różne istoty…
– Niech Mark mówi sam – nadąsała się Anna.
– A więc – zaczął wyjaśniać Mark – Tom ma oczywiście rację. Ja jednak obstaję przy swoim. Bo to jest jak cud: oto gąsienica, stworzenie włochate i żarłoczne, mające sześć krótkich nóg tułowiowych i tyle samo odnóży dodatkowych, nagle się przepoczwarzą. Czy widzieliście kiedyś, jak szybko to się odbywa?
– Ja widziałam! – zawołała Anna.
– Ja też – chwalił się Tom.
– A więc – zaczął ponownie Mark – powstaje coś zupełnie nowego, co nie przypomina ani gąsienicy, ani motyla. Ale teraz wyobraźcie sobie taką poczwarkę. U pawików wylot następuje już po około dziesięciu dniach. Z poczwarki wychodzi zupełnie nowa istota, która w ogóle nie jest podobna do gąsienicy. Tamta ma aparat gębowy gryzący, pełza po roślinach, a motyl ma aparat gębowy ssący, jest kapryśnym akrobatą powietrznym…
Tom spojrzał na niego lekceważąco, przerywając mu:
– To dla mnie nic nowego! Sam już hodowałem motyle!
– Rusałki i pawiki, prawda mamo? – zawołała Anna.
– Owszem, to prawda – zgodził się Mark. – Ale zastanówcie się, co jest przyczyną tej zdumiewającej, cudownej i szybkiej przemiany. To drobne elementy budowlane, komórki, które są jednocześnie zegarem, budowniczym, malarzem i silnikiem. Geny, rozumiecie? I właśnie ten mechanizm funkcjonujący już od milionów lat zadziwia mnie zawsze i zmusza do szacunku. Ja w każdym razie podziwiam wszystko, co żyje, nawet jeżeli nie wydaje się to nam akurat pożyteczne. Trzeba to chronić, a nie niszczyć, kochany Tomku. – Tu Mark objął ramionami dzieci, które przysłuchując się jego słowom, przysiadły obok. – Ludzie poznali już wiele rzeczy, potrafią dużo, ale jednak nie wszystko i na razie możemy dokonywać niewielu zmian świadomych.