W śnieżnym pancerzu, pod warstwą dziwacznych kryształów, w blasku zmajstrowanej przez Karla imitacji choinki, nawiedzały ich myśli o domu i najbliższych. Przede wszystkim jednak o tych, którzy zginęli podczas podobnych wypraw. To właśnie martwiło Chrisa. Chodziło mu też o Gelę. Gela nie była w stanie ukryć, o czym myśli tego wieczoru. Jedynie Karl dbał, żeby uroczystość zakończyła się w radosnym nastroju. Poparty przez Ennila, ogłosił, że ogromne, zielone dziwadło, które w kasynie powiesił u sufitu, to jemioła. Uparł się też, aby odświeżyć dawny angielski zwyczaj całowania się pod jemiołą. Był przekonany, że większość ich przodków pochodziła ze Starej Anglii, owego mitycznego kraju. Spojrzał na obecnych, jakby oczekiwał potwierdzenia swojej tezy, ale była ona w równej mierze śmiała, co nieprawdopodobna, gdyż właśnie pochodzenie ludzi można było zaliczyć do tego typu zagadek, które graniczyły już z legendą. Większość przyjęła jednak jego propozycję całowania chętnie, gdyż oznaczała ona prawdziwe urozmaicenie, a poza tym prawie wszyscy byli jeszcze młodzi.
Codzienną monotonię przerywała łączność z “Oceanem II”, dokąd przekazywali najrozmaitsze odkrycia i wyniki badań albo po prostu komunikaty o stanie bazy. Inna łączność ze światem nie istniała, nawet z najbliższą okolicą. Część zespołu pracowała z zapałem nad nadajnikiem. Była to z pewnością najbardziej istotna czynność. Toteż ci, którzy przy tym byli zajęci, już od kilku dni mieli niezmiernie ważne miny. Widocznie znajdowali się na właściwej drodze, aby zrozumieć programy radiowe makrosów.
Na zewnątrz panowała oślepiająca jasność.
– Jak tu pięknie, Haroldzie – rozmarzyła się Gela.
Rzeczywiście było ładnie. Wszędzie olśniewająca biel. Ale tylko w pobliżu szybu zdołali zidentyfikować ową białą masę: tworzyły ją niezliczone setki dużych, migotliwych kryształów o wspaniałej grze barw. Kryształy były porozrzucane w nieładzie, przekrój każdego z nich wynosił około dwudziestu stóp.
Pomiędzy nimi wisiały olbrzymie igły z lodu. Co jakiś czas odrywały się od nich odłamki i wirując w powietrzu spadały na śnieżną powłokę. Żaden z nich się nie roztrzaskał, wzmacniały jedynie warstwę otaczającą “Highlife”.
Nieopatrzne odezwanie się Geli dotknęło Chrisa. Poczuł zimno, ale nie była to wina chłodnego powietrza. Powiedziała “Haroldzie”, żyjącemu nadała imię zmarłego.
Nie – może o nim zapomnieć, pomyślał Chris, czując ogarniający go smutek. Święta Bożego Narodzenia! To nie ma sensu. Ona nie przezwycięży się chyba nigdy!
Z wahaniem sięgnął po jej dłoń. Chciał powiedzieć, jak bardzo ją kocha. Spojrzał na nią. Patrzyła gdzieś przed siebie, a jej twarz wyrażała przepełniające ją szczęście. Nawet nie zauważyła swego przejęzyczenia.
– Tak, Gela, to jest piękne – powiedział wreszcie. Po krótkiej chwili dodał gorzko, myśląc przy tym o Haroldzie: – Ale wyobraź sobie, że bylibyśmy gdzieś tam! – Nieokreślonym gestem wskazał na migocącą w oddali biel. – To by oznaczało koniec.
– Piękność i niebezpieczeństwo są prawie nierozerwalne! – Gela przysunęła się do niego. Objął ją ramieniem. – Zimo mi – powiedziała.
Wokół szybu spadły nagle liczne kryształy, łomocąc o dach. Jeden z nich, groźny w swych wymiarach, wspaniale połyskując, zaczepił o kant dachu chwiał się.
Mimo woli Gela przytuliła się do Chrisa, ale już po chwili odsunęła się nieco zakłopotana.
Chris usiłował zrzucić kryształ nogą, ale osiągnął tylko to, że kryształ zakołysał się jeszcze gwałtowniej.
Gela przyłączyła się ochoczo do zabawy, twarz jej nabrała rumieńców.
Nagle kryształ oderwał się ze śpiewnym dźwiękiem i runął w przepaść, odprowadzany ich wzrokiem.
Chris spojrzał na Gelę. W jej oczach tańczyły wesołe, figlarne ogniki. Kiedy wyprostowała się, Chris przyciągnął ją do siebie i pocałował. Oddała pocałunek.
Potem milczeli przez chwilę i wtedy właśnie Chris zadał pytanie, którego natychmiast pożałował:
– Kogo teraz pocałowałaś, Gela? – Pragnął, żeby zdziwiła się i powiedziała: – Jak to kogo? Ciebie, Chris!
Ale Gela milczała. Spoglądała w dal, potem odwróciła się do niego, wspięła się na palce, pocałowała go szybko, ujęła za rękę i pociągnęła do klatki szybowej. Idąc już, powiedziała:
– Czy to nie wszystko jedno?
Było to coś więcej, niż tylko odpowiedź na niemądre pytanie. Było to coś, co bolało
Następne dni przyniosły dwa wydarzenia. Nadajnik na “Oceanie II” został włączony w system radiokomunikacji makrosów w paśmie fal ultrakrótkich, umożliwiając prowadzenie nasłuchu bezpośredniego. Programy te “Ocean” transmitował również do bazy dwa razy dziennie w godzinnych odcinkach. Były to audycje słowno-muzyczne. Większość radiostacji nadawała w jakimś nie znanym, twardym języku. Niezmiernie rzadko natomiast, i to z zakłóceniami, odbierali stację, której język wprawdzie rozumieli, ale sens wielu słów pozostawał dla nich zagadką.
Nasłuch tej stacji prowadzony był na “Oceanie” bez przerwy, odbiór jednak był zły i pozbawiony ciągłości, ale właśnie ten program oznaczał dla załogi dwie godziny przerwy w pracy. Niemal wszyscy zbierali się codziennie w kasynie, aby wysłuchać strzępów audycji, nadawanych dla nich z “Oceanu”. Często programy te stawały się podstawą żywych dyskusji, po których rodziły się najrozmaitsze przypuszczenia, co też to lub owo mogło znaczyć. Najbardziej jednak dręczyło ich pytanie, dlaczego cześć makrosów mówi po angielsku, a przynajmniej językiem zbliżonym do angielskiego? Dlaczego w ogóle ludzie ci mówią różnymi językami? Czy różnorodność języków świadczy o różnorodnym, a może nawet przeciwstawnym rozwoju makrosów? O sporach? Ale we wszystkich dyskusjach przeważał język angielski. Przypadek? Wykluczone.
Na jednym z takich zebrań Ennil wystąpił ze śmiałą, ale wyjaśniająca wiele wątpliwości hipotezą, według której prorok Nhak z owianych tajemnicą czasów prehistorycznych wiedział o istnieniu makrosów i przejął ich język. Pozostawało już tylko wyjaśnić, skąd pochodzą makrosi. Ennil snuł dalej swoje rozważania. Według niego nie można było wykluczyć, że makrosi pochodzą z odległych zakątków wszechświata, że po prostu odkryli i zasiedlili planetę, która wydała im się nie zamieszkana, w każdym razie jeżeli chodzi o istoty rozumne. Ennil liczył się nawet z tym, że w przyszłości, kiedy nawiążą stałe kontakty z makrosami, może zaistnieć problem, a nawet spór, kto ma prawo do tej planety.
Wielu członków ekspedycji, zwłaszcza młodszych, podchwyciło z zapałem pomysł, że makrosi są przybyszami z kosmosu. Zapowiadało się więc na to, że spotkanie przybierze charakter rozmowy, a nie dyskusji. Ale i tak tezie Ennila nie można było na razie przeciwstawić żadnej innej. Zagadką pozostała różnorodność języków. Czyżby
– Ekspedycja Mikro z jakichś względów przestali żyć wspólnie? Bo chyba wylądowali tu razem!
Chris usiłował nie ulegać tej hipotezie, bronić się przed poglądem, według którego wszystko sprowadzało się do fikcyjnych kosmonautów. Taka teoria była z pewnością wygodna, zwłaszcza dla tych, którzy godzili się z myślą, że dokładne zbadanie ewolucji człowieka jest sprawą niemożliwą. Dlaczego nie rozważano możliwości, że ludzie i istoty makro rozwijali się równolegle, obok siebie?
Chris nie ujawniał swoich przypuszczeń, zbyt wiele bowiem istniało kontrargumentów, do których za to idealnie pasowała hipoteza Ennila. Na przykład pytanie o zadaszenie w ich ojczystych osiedlach, które chroniło ich atmosferę i dobre warunki życia. Kto je zbudował? A wieczny stos atomowy, który skutecznie rozwiązywał problem energetyczny, urządzenia stanowiące zagadki historyczne, budowle, których ludzie nie mogli wznieść! Udowodnione obecnie istnienie makrosów stawiało wszystkie te zagadki w zupełnie innym świetle, ale jeszcze ich nie rozwiązywało.
Drugie wydarzenie było bolesne, ale miało dla ekspedycji, a zwłaszcza dla Chrisa, większe znaczenie.