Выбрать главу

Była to noc z drugiego na trzeciego lutego, tuż przed północą, kiedy wyrwał go ze snu telefon. Dyżurny radiotelegrafista meldował w podnieceniu, że za godzinę przyleci helikopter dalekiego zasięgu, który w związku z pilną sprawą zabierze go na pokład “Oceanu II”, gdzie Chris spędzi co najmniej tydzień.

Chris miał jeszcze pełną godzinę, mimo to narzucił na siebie szybko ubranie i spakował najważniejsze rzeczy. Myślami przebiegł ostatnie nie załatwione jeszcze sprawy, a kiedy minęło pierwsze zaskoczenie, połączył się ponownie z centralą. Radiotelegrafista nie wiedział jednak, o co chodzi, mógł jedynie powiedzieć, jak bardzo jest zadowolony, że Chris zrozumiał prawidłowo polecenie.

Chris podał dokładnie położenie śnieżnej włóczni, skąd miał zostać zabrany. Potem usiadł na łóżku, aby lepiej się skoncentrować, i spisał na kartce najważniejsze polecenia dla Geli.

Kierownictwo ekspedycji nie zdecydowałoby się na taki krok bez istotnej przyczyny. Ostatecznie już sam lot był sporym ryzykiem, choć miejsce postoju “Oceanu” było podobno wolne od śniegu.

W końcu Chris przerwał rozmyślania i zawołał Karla. Nie licząc się z tym, że tamten był jeszcze półprzytomny ze snu, wyjaśnił wszystko, po czym dodał:

– Karl, tak jak to było ustalone, Gela będzie mnie zastępowała. Mam do ciebie prośbę: pomóż jej! Znasz ją dobrze, odbyłeś razem z nią podróż na Czerwońcu, wiesz, o co mi chodzi?

– Wiem, Chris – odparł Karl. – Możesz na mnie polegać. Wracaj szczęśliwie!

Chris udał się do kabiny Geli. Nie pukał, aby nie wywołać hałasu. Zatrzymał się w progu. Jego wzrok przyzwyczajał się stopniowo do półmroku. Na zewnątrz widniało odległe, białe słońce. Zamknięta w lodzie lampa, przemknęło mu przez głowę.

– Tak? – Pytanie rozległo się z kąta, gdzie stało łóżko Geli, nie zabrzmiało jednak bojaźliwie, raczej niechętnie, jakby ten, kto je zadał, nie rozbudził się jeszcze całkowicie.

– To ja, Chris. Przepraszam cię, Gela.

– Chris!

Pstryknął wyłącznik i mała nocna lampa oświetliła pomieszczenie. Chris widział właściwie jedynie prawą rękę Geli, aż po jej nagie, jaśniejące nieco wyżej ramię. Twarz pozostawała w cieniu.

Siedziała teraz w łóżku wyprostowana, przecierając sobie oczy lewą ręką. Nie miała nic na sobie.

Chris usiłował na nią nie patrzeć. W duchu wyzwał siebie od głupców. Ostatecznie kąpali się już razem! Ale – tłumaczył sobie – tu nie basen.

– Przepraszam cię – powtórzył – ale chciałem ci to powiedzieć osobiście, że masz mnie zastąpić przez tydzień. Za piętnaście minut polecę helikopterem na “Ocean”. Coś musiało się stać, coś bardzo ważnego, w przeciwnym razie nie ryzykowaliby. – Poczuł złość na samego siebie, że znowu wspomniał o niebezpieczeństwie, i chcąc odwrócić jej uwagę od tak drażliwego tematu dodał: – Niestety nie wiem nic więcej. Łączność też nie była dobra.

– Może to ma jakiś związek z istotami makro? – zastanawiała się Gela, widać było jednak, że nie spodziewa się odpowiedzi.

– Proszę, napisałem tu w skrócie, na co masz zwracać uwagę. – Podszedł bliżej i podał jej kartkę.

Rzuciła na nią przelotne spojrzenie.

– Będzie dobrze – powiedziała po chwili. – Ostatecznie nie jestem tu sama. – Spojrzała na niego poważnie. – Ale ty, Chris? Co ciebie tam czeka? Uważaj na siebie, dobrze?

– Warunki klimatyczne są sprzyjające – odparł sztywno Chris. Podszedł bliżej do Geli i wyciągnął rękę. – Trzymaj się, Gela!

– Do widzenia, Chris! – powiedziała cicho, niemal czule, patrząc mu prosto w oczy.

Ociągając się, poszedł w stronę drzwi.

Nagle, kiedy zatrzymał się w progu, żeby pomachać na pożegnanie, zrzuciła z siebie kołdrę, podbiegła do niego i przytuliła się do jego piersi.

Objął ją, czując pod dłońmi ciepło jej nagich, rozgrzanych snem pleców. Żałował, że ma na sobie gruby skafander podróżny. Pocałowali się. Po chwili Gela odsunęła się od niego.

– A więc, trzymaj się, szefie. I wracaj szybko. – Objęła go jeszcze raz i puściła.

Skinął głową, jakby chciał jej dodać otuchy, wtedy odwróciła się i wolnym krokiem podeszła z powrotem do łóżka. Światło, zamknięte na zewnątrz w lodzie, migotało w jej włosach.

Chris czuł w głowie chaos. Zamknął za sobą drzwi, wrócił powoli do swojego pokoju, wziął bagaż i udał się do wyciągu. Musiał przejść przedtem przez kilka korytarzy wyrąbanych w lodzie i śniegu, i nagle wydało mu się, jakby to wszystko ni«działo się naprawdę. Czuł jeszcze na dłoniach ciepło Geli, zapragnął przechować je.

Czy chciała w ten sposób tylko dodać mu otuchy przed niebezpieczną podróżą, czy też przełamała się? Uciążliwa wędrówka przez lśniący korytarz stała się jakby lżejsza. Dopiero gdy włączył wyciąg, powrócił do rzeczywistości. Jedno wydawało się pewne: niezależnie od tego, co ci na “Oceanie” znów wymyślili albo odkryli, nic nie zdoła nim tak łatwo wstrząsnąć. Miał nadzieję, że Gela będzie czekała jego powrotu nie tylko ze względu na obowiązki, jakimi została obarczona.

Pilot śmigłowca był dziwnie poważny i milczący.

– Coś nowego? – zapytał z ożywieniem Chris, sadowiąc się w fotelu obok.

– Raczej tak – odpowiedział pilot. Nie wydawał się jednak skłonny do dzielenia się z nim nowinami.

Nie, to nie, pomyślał Chris, potrafię się opanować. Głośno powiedział tylko:

– Chciałbym rzucić jeszcze okiem na miasto.

Pilot machnął ręką, jakby miał powiedzieć: – Jeżeli to konieczne – po czym dodał gazu.

Niebo było zasnute chmurami, nie panowała jednak całkowita ciemność. Wydawało się, że lecą otoczeni zewsząd watą.

Śmigłowiec wzniósł się ponad wierzchołki olbrzymich drzew. Tam, gdzie leżało miasto, wisiała nad horyzontem blada smuga światła. Po chwili, tym wyraźniej, im wyżej wznosił się helikopter, wyłoniły się na podobieństwo gwiazd światełka, pojedyncze, w rzędach i szeregach. Z mniejszej odległości światła nie były już podobne do gwiazd, przybrały za to konkretne kształty: prostokątów, kół, trójkątów. Były to okna mieszkań makrosów.

Jeszcze trochę i z ciemności wynurzyły się jakieś bloki ustawione obok siebie i na sobie, odbijające się od szarobiałego tła podłoża. Pomiędzy nimi było światło. Promienniki świetlne, przekazujące promienie słońca, wisiały w niewidocznych sieciach, tworząc w powietrzu jasne stożki, a na ziemi połyskliwe koła. Pojedyncze samoloty z jaskrawoczerwonymi światłami pozycyjnymi i reflektorami przemykały pomiędzy blokami i drzewami jak zjawy. Niektóre bardziej oddalone budynki były iluminowane. Centrum miasta było widne jak za dnia: barwne światła migotały, to zapalając się, to gasnąc.

Pilot trzymał maszynę na dużej wysokości. Przeleciał nad peryferiami, zatoczył rozległy łuk i wziął kurs na “Ocean”. Chris nie prosił go już, żeby przelecieli jeszcze nad centrum. Widocznie wskazany był pośpiech.

Oparł się wygodniej plecami o fotel. Silnik terkotał monotonnie.

Z radością dostrzegł “Ocean”. Świtało już, kiedy helikopter zniżył się do lądowania. Ku zdziwieniu Chrisa panowała tu niemal całkowita ciemność. Jedynie na moment lądowania zapalono światła na pokładzie. Śniegu było istotnie niewiele, widocznie zmiotły go morskie wiatry. Tylko w kotlinach leżała brudnoszara warstwa zmieszana z kamieniami.

Jeżeli Chrisa zdziwiło milczenie pilota – chociaż uważał jego zachowanie się za cechę charakteru – to zupełnym zaskoczeniem dla niego byli ludzie spotkani teraz na “Oceanie” po trzymiesięcznej rozłące, zaaferowani, poważni, nieskorzy do żartów. Po drodze spotkał Jensa Relpeka, a widząc jego przygnębienie, zapytał:

– Powiedz, co się tu dzieje?

– Ty jeszcze o niczym nie wiesz… – stwierdził Jens. – Potem machnął ręką i dodał: – Tocs. Wypadek. Jest umierający.

Ta wiadomość spadła jak cios. Tocs! Podczas długiej podróży Chris poznał go jako doświadczonego, rozważnego i mądrego kierownika ekspedycji, i za to cenił go bardzo. Nie był to typ służbisty, postępował zawsze konsekwentnie i rzeczowo. Mimo kariery, jaką zrobił, pozostał człowiekiem, z którym dało się rozmawiać. Rewolucjonista Tocs, który jako jeden z pierwszych ujął się za ludźmi pozbawionymi praw.