Выбрать главу

Chris zrozumiał jego zamiar. Jack wyłączył sprzęgło, a prąd ciepłego powietrza z silnika zaczął ogrzewać śnieg.

– Wyjdę na zewnątrz – powiedział Chris. Właz odchylił się tylko częściowo. Jack pomógł Chrisowi. Osiadłe na klapie kryształy lodu ustępowały ze zgrzytem. Wreszcie Chris przecisnął się na zewnątrz.

Istniała jeszcze groźba ześlizgu. Helikopter utknął śniegu na głębokość około pięćdziesięciu stóp.

Jedna z łopat śmigła tkwiła w białej masie. Pod helikopterem leżała warstwa śniegu o grubości co najmniej czterystu stóp. Na sam widok szczelin i rozpadlin pomiędzy kryształami Chrisa przeszedł dreszcz.

Minęło już południe, kiedy po niewymownych trudach i niebezpiecznej pracy siedzieli wreszcie w swoich fotelach, gotowi do ciągle jeszcze ryzykownego startu.

Jack nie tracił otuchy, ale westchnął z ulgą, kiedy sterowany przez niego ostrożnie helikopter oderwał się od śniegu. Maszyna chwiała się jeszcze, ale coraz szybciej nabierała wysokości.

– Śnieg nas uratował – przekrzykiwał huk silnika Chris. – Co by było, gdyby tamten cisnął nami o twardą ziemią! Ale oko miał ładne, prawda? – dodał.

Czuł, że musi rozładować sytuację. Sam nie wiedział, co ma o tym myśleć: owszem, udało im się wystartować, ale równie dobrze próba mogła się zakończyć fiaskiem.

Nie trzeba było zbliżać się do tamtych! A może pomysł był dobry, tylko że mnie nie wolno tego robić? Z całej ekspedycji tylko Jens i ja znamy nasze pochodzenie! Dopiero – teraz zdał sobie sprawę z ogromu odpowiedzialności, jaka spoczywała na nim od chwili śmierci Tocsa. Zachował się lekkomyślnie! Coś podobnego nie może się już nigdy powtórzyć!

W dole rozpościerała się nieprzejrzana biel. Jack utrzymywał maszynę na tak dużej wysokości, że olbrzymie drzewa pokryte śniegiem zdawały się zlewać z całą powierzchnią, pełną ciemnych pól.

Chris myślał o bazie zasypanej śniegiem. Nikt nie mógł przewidzieć, jak długo jeszcze będą musieli siedzieć bezczynnie pod białym całunem.

Mam do dyspozycji mocny, zatankowany helikopter dalekiego zasięgu i odważnego pilota. Nie musielibyśmy nakładać dużo drogi, gdybyśmy odwiedzili miasto ludzi makro. Tam właśnie należałoby zainstalować nadajnik. To by chyba nie było tak bardzo skomplikowane.

Rozważał też możliwość wylądowania w bazie i przekazania tej misji komuś innemu, jednak byłoby to równoznaczne ze zmniejszeniem na pewien czas liczby członków załogi.

– Jack, wznieś się wyżej, ile tylko możesz. Spróbuję przesłać radiotelegram.

Jack skinął głową i chwycił za stery.

Uzyskanie łączności kosztowało Chrisa wiele trudu, w końcu jednak dowiedział się, że górna platforma szybu jest akurat na równym poziomie z warstwą śniegu. Zarządził przygotowania do rozładunku helikoptera, ale zapytany o czas lądowania zawahał się, po czym dał jakąś wymijającą odpowiedź.

Przed nimi ukazało się znowu miasto ludzi makro. Pomiędzy wiszącymi domami przelatywały samoloty. Drzewa na peryferiach dźwigały na sobie gruby kożuch śniegu. W czasie nocnego lotu przed dziesięcioma dniami Chris przeoczył jedno: śnieg leżał tylko na skraju miasta, centrum zaś było czyste, tworząc na owej śnieżnej pustyni kolistą, równo wytyczoną plamę.

Porozumieli się wzrokiem. Chrisa znowu ogarnęły wątpliwości. Wyzwał siebie w duchu od ludzi chwiejnych, niepewnych i lekkomyślnych, wreszcie skinął głową na znak zgody.

Z włączonym radarem maszyna poleciała w stronę najbliższego domu, wiszącego na skraju miasta. I znowu kontury domu, w miarę zbliżania się, rosły w nieskończoność.

W polu widzenia znalazła się teraz ściana odbijająca świetlne refleksy. Wkrótce ukazało się pomieszczenie, co oznaczało, że ściana była przezroczysta. W urządzeniu radarowym odezwał się brzęczyk alarmowy. Widocznie przekroczyli dopuszczalne minimum odległości do jakiejś przeszkody.

– To okno! – zawołał nagle Jack. – Tu jest szyba!

Chris nie odpowiadał. Na razie nic nam nie grozi, pomyślał, jeszcze nie mam sobie nic do zarzucenia, możemy przecież zawrócić. Nie wydawał jednak rozkazu.

Jack podciągnął maszynę tuż przed szklaną ścianą pionowo do góry.

Brzęczyk nagle ucichł; a wiać minęli już przeszkodę. Nie widać było również świetlnych refleksów. Mieli teraz przed sobą jak na dłoni ciemny pokój z jego konturami. Słupek rtęci w zewnętrznym termometrze wzniósł się do góry.

– Tędy moglibyśmy dostać się do środka – zauważył Jack, patrząc przed siebie. Zmniejszył obroty silnika i trzymał wyczekująco ręce na sterach.

Chris zawahał się. Gdyby nie ponosił odpowiedzialności za losy ekspedycji, nie traciłby nawet sekundy. Zerwał się z miejsca i przeszedł do tyłu, po czym w zamyśleniu spojrzał na nadajnik. Wystarczyłoby wcisnąć guzik, aby włączyć urządzenie na dłuższy czas. Całą operację można przeprowadzić w dziesięć minut.

Przypomniał sobie człowieka makro, który uderzył w ich helikopter. Jednocześnie pogratulował sobie w duchu, że wtajemniczył Relpeka w testament Tocsa.

Stał nadal za fotelem, zatopiony w myślach. Jack spoglądał na niego wyczekująco. Wiedział, o co chodzi. A potem Chris skinął głową, prawie niedostrzegalnie i jakby wbrew swej woli. Ale ten drobny gest sprawił, że helikopter przechylił się, sunąc ostrożnie w kierunku ciemnej powierzchni. Znaleźli się nagle w dużym pomieszczeniu.

Jack wprowadził helikopter ponownie w stan spoczynku. Maszyna powoli obróciła się wokół swej osi. Ściśle geometryczny porządek pokoju. Kontury czegoś, czego ich wzrok nie potrafił objąć. Może meble?

Chris poczuł zimno gdzieś w okolicy żołądka. Należało działać szybko.

W dalszym ciągu rozglądali się wokoło. W kącie stał jakiś zielony, dziwaczny przedmiot, sięgający aż; do górnej krawędzi pomieszczenia.

– Tam – szepnął Chris do Jacka.

Była to liściasta roślina.

Kiwnęli na siebie porozumiewawczo, a po chwili helikopter wylądował na jednym z liści. Chris wyskoczył na chwiejące się jeszcze podłoże, a Jack momentalnie wysunął przez właz nadajnik. Chris chwycił go z drugiej strony i położył ostrożnie na zielonym gruncie, w którym mogli zauważyć pulsację komórek. Jack wskazał miejsce nieco dalej. Była to jakaś blizna na powierzchni, zagłębienie, mogące swobodnie pomieścić cały nadajnik. Zanieśli tam sprzęt. Wprawnie zamocowali na liściu dwa uchwyty, po czym przywiązali do nich nadajnik, Jack trzymał przewód antenowy. Chris wskazał na górę. Olbrzymi liść rozpościerał się tam na kształt baldachimu.

– Umocujesz go tam, kiedy wystartujemy – powiedział.

– No, to szybko do helikoptera – szepnął Jack. Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedzieli od momentu rozpoczęcia akcji.

Chris przesuwał w dłoni przewód antenowy, a Jack ostrożnie nabierał wysokości. Kiedy dotarli do górnego liścia, zauważyli odnóżkę rośliny. Chris wskazał na nią. Maszyna wzbiła się jeszcze wyżej i wtedy Chris zarzucił pętlę. Nie był to szczególnie trudny wyczyn; Jack sterował tak dokładnie, że nawet ktoś mniej zręczny od Chrisa nie mógłby chybić.

– Koniec! – zawołał Chris,

Wystarczyło kilka sekund, aby zorientować się w położeniu. Tam, gdzie było najwidniej, znajdowało się zbawcze okno. Znowu przesuwali się wzdłuż szklanej ściany, która tym razem nie odbijała tak intensywnie światła. Po chwili ekran radaru zasygnalizował wolną drogę – i już byli na zewnątrz. Dopiero teraz Chris poczuł, że jest cały mokry od potu.

Jack skinął głową z uśmiechem, dał pełen gaz, śmiało poderwał maszyną i skierowali się ku bazie.

Nadajnik podrzucony makrosom przez Chrisa i Jacka stał się źródłem informacji. Dzięki niemu załoga zapomniała, jaka przestrzeń dzieli ich od ojczyzny, a nawet od miejsca, które ją zastępowało: od “Oceanu”. Nadajnik był dla nich motorem, który ożywiał jednostajne, pracowite dni w bazie nawet wtedy, kiedy wierzchołek śnieżnej włóczni znalazł się pod potężną warstwą śniegu o grubości stu stóp. Dostarczył im ciekawych informacji, choć nie od razu. Minęło sporo czasu, zanim rozszyfrowano język. Jeszcze bardziej czasochłonne okazało się formowanie z podsłuchanych rozmów i meldunków, pochodzących prawdopodobnie z komputera domowego, jakiejś sensownej całości. Wszystko to trwało długo, ale dawało temat do bardzo burzliwych dyskusji, intrygując jednocześnie obecnych. Nadajnik był ratunkiem przed bezczynnością.