Zerwał się z miejsca. Tu leży Djamila pogrążona we śnie. Oto polana, a tu drzewa. Lekki powiew wiatru wśród liści. A więc jestem przytomny, to nie sen!
Położył się z powrotem. Coś niebywałego!
Jego następną myślą było obudzić Djamilę. Muszę wreszcie coś zrobić, nie mogę przecież leżeć tak bezczynnie!
Maszyna!
Maszyna? Chyba widziałem już kiedyś coś takiego. Zadumał się. Długo tak rozmyślał, aż wreszcie coś przyszło mu do głowy: zdjęcie w jakiejś starej encyklopedii. W ubiegłym wieku istniały takie maszyny latające, heli… heliko… Nie mógł sobie przypomnieć. Zaraz – helikopter! Teraz pamiętał już wszystko: dwa do czterech przecinków, ach, bzdura – członkowie załogi.
– Mila!
Cisza.
– Djamila, wstawaj!
Jeżeli Hal, zwracając się do niej, używał pełnego imienia, oznaczało to, że sprawa była poważna. Tak też było tym razem!
Zwróciła ku niemu głowę, mrugając oczami.
– Nie śpisz już? – zapytał tonem inkwizytorskim.
Otworzyła oczy przesadnie szeroko i potrząsnęła głową.
– Przed chwilą na twojej piersi stał hel… helikopter. Wylądował tam – zawołał Hal.
– Hm – mruknęła tonem zupełnie jednoznacznym.
– Naprawdę, tu!
– Przestań, to łaskocze – zachichotała.
Hal poczuł, że zaczyna ogarniać go złość. – Z pilotami, rozumiesz, takimi małymi. – Zmrużył oko, żeby lepiej ocenić odstęp między kciukiem a palcem wskazującym; w taki właśnie sposób zademonstrował wzrost pilotów.
Spojrzała na niego z politowaniem, z jakim spojrzałaby chyba na rozbitka ze statku kosmicznego, któremu lata samotności rzuciły się na mózg. Potem powoli, z prowokacyjnym spokojem puknęła się w czoło.
– Te twoje katalizatory zalazły ci nieźle za skórę – powiedziała z przekonaniem.
– Bzdura! – zaprzeczył gwałtownie. – Czy przedtem, zanim zasnęłaś, poczułaś, że coś ci usiadło na piersi? Machnęłaś nawet ręką.
– Możliwe – przyznała niepewnie. Jeszcze nie udzieliło się jej jego podniecenie.
– To był właśnie on! – zawołał Hal.
– Kto?
– No, helikopter, do diabła! – Teraz rozzłościł się nie na żarty.
– Aha! – Skinęła głową. – A co to takiego helikopter?
– To taki niby samolot z ubiegłego wieku, z wirnikiem nośnym, startujący pionowo do góry – wyjaśniał niecierpliwie, zataczając palcem wskazującym kręgi przed jej nosem, które miały imitować obroty wirnika.
– Rozumiem – powiedziała. – I taki helikopter stał tu? – wskazała palcem. – W dodatku z pilotami?
– No, nareszcie – odetchnął z ulgą. – Mam nadzieję, że rozumiesz też, co to oznacza!
– Owszem – odparła z udaną powagą i, nie unosząc głowy, skinęła nią z namysłem. Nadal leżała na wznak z prowokacyjnym spokojem. – Można by było oskarżyć ich przed radą rozjemczą o nieprzyzwoite dotknięcie.
Tym razem cierpliwość Hala się wyczerpała. Chwycił Djamilę za ramiona i poderwał do góry.
– Ja mówię poważnie! – zawołał.
– Naruszyłeś ich lotnisko – powiedziała z wyrzutem. Po chwili zrozumiała chyba jednak powagę sytuacji. Sam zresztą Hal czuł się podekscytowany jak jeszcze nigdy przedtem. To na pewno widać po mnie, pomyślał.
– Nie czujesz się dobrze? – zapytała przykładając mu dłoń do czoła.
– Posłuchaj – powiedział, zmuszając się do spokoju. – Nie przerywaj mi, to ci wszystko opowiem. – I zaczął opowiadać od początku.
Djamila słuchała uważnie. Kiedy skończył, zapytała rzeczowo:
– Czy to na pewno nie był sen? To się nieraz zdarza – dodała uspokajająco, widząc jego gwałtowny ruch ręką.
Zapadła cisza.
Raptem zapytała:
– Tam w górze? – To mówiąc, wskazała na brzozę z odciętym konarem.
Skinął głową.
– Może zobaczymy? – zaproponowała.
Poczuł wobec niej wdzięczność. Przynajmniej zachowuje się tak, jakby mi wierzyła, pomyślał.
Szybko narzucili coś na siebie. Hal zaczął wchodzić na drzewo, starając się nie trząść nim za bardzo.
Z wysiłkiem dotarł do gałęzi i spojrzał na miejsce jej odcięcia, tworzące platformę. To, co ujrzał, zaskoczyło go tak, że o mały włos nie spadł na dół.
Szybko skinął na Djamilę, żeby wdrapała się ostrożnie za nim. Sam wspiął się jeszcze wyżej, dotarł do widlastego konara, położył się brzuchem na gałęzi i w ten sposób miał niemal tuż przed sobą platformę.
Tymczasem Djamila usadowiła się w miejscu, z którego również mogła obserwować platformę. Krew napłynęła jej do twarzy, oczy latały nerwowo, usta były otwarte jak do krzyku.
Przed nimi znajdowało się lotnisko!
Wystarczyło spojrzeć na panujący tam porządek, żeby pozbyć się wątpliwości, czy ma się do czynienia z istotami rozumnymi. W idealnie równym szeregu stało siedem mini-helikopterów, przed nimi kilka filigranowych wózków podnośnych i reszta sprzętu. Helikoptery, wśród których znajdowały się maszyny różnego typu, znajdowały się na skraju gładkiego pasa startowego o szerokości około dwóch centymetrów. Hal domyślił się, że mogą tu startować i ładować również inne samoloty, nie tylko te startujące pionowo.
Niemal na skraju płaszczyzny stały czworokątne bryły, a właściwie malutkie bryłki. Hal uznał je za budowle, ponieważ miały otwory, jakby po nakłuciu kanciastą igłą, które spełniały według niego rolą okien.
Pośrodku platformy wznosiła się czterocentymetrowej wysokości wieża, nie grubsza od zwykłej słomki do picia. Osobliwe wrażenie sprawiały rosnące tu jak pod sznurek glony i inne rośliny, które znalazły na starym drzewie dobrą pożywkę; wyglądały jak zieleńce.
Zdumiewające było to, że zarówno samoloty – o ile Hal mógł dostrzec coś na tych miniaturkach – jak również budowle wykazywały stan rozwoju nauki z ubiegłego stulecia. Hal szacował je na czwarte ćwierćwiecze.
W otworach przy korze drzewa wydrążonych przez osę albo jakiegoś robaka, dostrzegł drobne przedmioty w kształcie ziarna.
Musiał dobrze wytężać wzrok, żeby na brudnoszarym podłożu dostrzec jeden z przecinków, który – jak mu się zdawało – pełzał tam i z powrotem tuż przy zieleńcu.
Porozumieli się wzrokiem. Djamila skinęła głową, po czym zaczęła schodzić z drzewa. Hal podążył ostrożnie za nią.
Na dole czekała na niego.
– Słuchaj – szepnęła – co teraz zrobimy?
Sam nie wiedział. Nie zdawał sobie sprawy z wagi swego odkrycia, czuł tylko, że gdzieś nad nimi zawisła lawina pełna wydarzeń i że wiatr, który ją poruszy, zaczął już wiać.
– Potrzebny jest nam jakiś dowód – odezwała się raptem głośno – w przeciwnym razie nikt nam nie uwierzy.
Hal klepnął się w czoło. Ona ma rację. Już szykował się do powtórnej wspinaczki na drzewo, kiedy Djamila chwyciła go za rękę.
– Stój, poczekaj chwilę! Musimy się zastanowić. Nie pomyślałeś w ogóle o tych… przecinkach?
Znowu miała rację.
Usiedli na kocu, spoglądając co chwilę na brzozę, w obawie, że dojrzą ów drobny rój znikający stąd na zawsze. Wtedy pozostałaby jedynie wizja, nic więcej. Naradzali się gorączkowo.
Po pewnym czasie Hal zaczął wspinać się ponownie na brzozę. Usiadł na swoim poprzednim miejscu, ostrożnie przesunął kciuk i palec wskazujący po ściankach helikoptera i ścisnął go lekko obydwoma palcami. Następnie potrząsnął kilkakrotnie aparacikiem i postawił go z powrotem, nie wypuszczając jednak z ręki. Odczekał pełną minutę, starając się opanować drżenie.
Gdyby wbrew przewidywaniom w środku znajdowały się owe przecinki, miały teraz okazję do ucieczki. Każda istota rozumna postąpiłaby w ten sposób, gdyby groziło jej jakieś nieznane niebezpieczeństwo.
Następnie włożył helikopter do pudełeczka, które miał z sobą, zamknął je starannie i zszedł na dół. Ogarnęło go uczucie triumfu, mimo że nie dokonał przecież żadnego bohaterskiego czynu. Zabranie tego malutkiego przedmiotu było łatwiejsze niż schwytanie muchy.
Zaledwie zeskoczył na ziemię, coś zabrzęczało nad nim. Widocznie z platformy wystartowały pozostałe helikoptery. Nie był nawet w stanie ich policzyć, leciały bowiem szybko i w nieładzie. Nie wyglądało to jednak na ucieczkę; raczej na akcję poszukiwawczą.