Najpierw krążyły razem, potem rozproszyły się po okolicy. Wkrótce jeden z nich zafurczał obok Hala, który uświadomił sobie w tym momencie, że z łatwością mógłby strącić samolot na ziemię uderzeniem ręki. W chwilę później krążyły nad nimi pozostałe helikoptery.
Dla żartu Hal dmuchnął na jednego. – Nie! – zawołała Djamila.
Ale mały helikopter, porwany przez prąd powietrza, zaczął już spadać ruchem spiralnym. Na szczęście pilot stanął na wysokości zadania. Pokierował maszynę tak, że śmigło podeszło pod wiatr, po czym, niesiony przez pęd powietrza, oddalił się.
Zniknąły również pozostałe helikoptery. Ku swej radości Hal i Djamila ujrzeli je w chwilę później, kiedy jeden po drugim zaczęły lądować na platformie.
Do domu postanowili wrócić koleją próżniową, aby nie tracić czasu. Lot o tej porze dnia nie miał sensu. Ich trasa powietrzna przecinała całe miasto, a przecież nieraz już zdarzało się, że komputer do koordynacji lotów nie wywiązywał się ze swej funkcji. Dwuminutowe postoje przy każdym skrzyżowaniu tras nie należały wtedy do rzadkości. Tym samym samolotem, którym przybyli tu, dolecieli więc tylko do stacji. Po niecałej godzinie szli już drogą prowadzącą do ich mieszkania.
Tego dnia dla Hala katalizatory oczywiście nie istniały. Djamila udała się do Domu Wychowawczego. Mimo wszystko nie mogli zaniedbać syna. Ostatnio zrobił się nieznośny.
Wspólnie ułożyli plan działania, którego pierwszą część Hal starał się teraz wykonać.
Najpierw zadzwonił do Gwena Kaspera.
Gwen wyglądał na nieco przemęczonego.
Wideofon wskutek defektu składnika X zniekształcał w dużym stopniu obraz na przeciąg jednej minuty od momentu włączenia, dlatego Hal odniósł wrażenie, że guz na głowie Gwena trafi go niemal prosto w nos.
– Co się stało? – zapytał.
– Uprawiaj sport, jeżeli nie zależy ci na zdrowiu – mruknął Gwen, przykładając sobie kostką lodu.
Na ekranie pojawiła się twarz Ewy. – Nonsens, nie słuchaj go, Hal. Tatuś wygłupiał się po prostu ze swoją córką. Koniecznie chcieli wykonać samolotem pętlę, no i spadli z wysokości czterech metrów.
Gwen rozłożył bezradnie ręce, ale Hal, płonąc z niecierpliwości, zmienił już temat.
– Znasz mnie dobrze? – zaczął przebiegle.
– Hm? – Twarz Gwena wyrażała całkowitą dezorientację.
– Czy według ciebie jestem normalny? – nalegał uporczywie Hal.
Gwen spojrzał na niego marszcząc brwi.
– Jeszcze godzinę temu odpowiedziałbym, że tak – odparł uszczypliwie.
Hal przeszedł do sedna sprawy.
– Jak sądzisz, co to jest? – Swoje pytanie poparł faktami. Postawił na stole mini-helikopter, z przodu ustawił czytnik i dla porównania przytknął do helikoptera swój mały palec.
Gwen wiedział, że jego przyjaciel Hal nie należy do ludzi zbyt poważnych, ale ogólnie rzecz biorąc można traktować go serio. Niejedną już noc spędzili na dyskusjach. Była to prawdziwa przyjaźń, nie absorbująca za bardzo partnerów, ale za to trwała. Każdy z nich wiedział, co sądzić o drugim. Dlatego Gwen potraktował poważnie pytanie Hala.
– To jest zabawka, którą pewien zdolny widocznie majsterkowicz zrobił nie wiadomo po co w wolnych chwilach – odparł.
– Ale jeżeli dodam, że ta zabawka potrafi latać? – W głosie Hala brzmiało napięcie.
– Wtedy uznam, że twoje uciążliwe cechy dziedziczne jednak funkcjonują – odparł nie speszony.
Wzmianka o cechach dziedzicznych jakby podziałała na Hala.
– Nie, bez wygłupów – obruszył się. – Djamila jest świadkiem.
To był argument. Mila była znana jako osoba bardzo konsekwentna i prostolinijna. Nigdy właściwie nie fantazjowała i Gwen wiedział o tym.
– No to puść go, niech poleci – ustąpił Gwen.
– W tej chwili nie mam odpowiednich pilotów – odparł z żalem Hal.
Gwen złapał się za głowę, ale w ostatniej chwili zapanował nad sobą. Udając, że chciał tylko obmacać sobie guza, spoglądał wyczekująco na przyjaciela.
Hal zaczął opowiadać mu o wszystkim; tak precyzyjnie i zwięźle, jak to było możliwe.
– I jesteś pierwszą osobą, z którą rozmawiamy na ten temat – zakończył. – Wydaje mi się, że powinieneś zainteresować tą sprawą komisję ONZ. Innego sposobu nie widzę.
W swoim czasie Gwen i Hal przygotowywali się wspólnie na studia produkcyjne. Hal wybrał automatyzację procesów technologicznych, a Gwen próbował swych sił przy ulepszaniu produkcji. Potem uświadomił sobie, że pociąga go raczej sama technika. Po odbyciu zwykłej praktyki produkcyjnej został zatrudniony w Radzie Terytorialnej 231, kilkakrotnie był odznaczony przez Centrum Koordynacji, zdobył też wpływy jako członek kilku między-terytorialnych gremiów, na przykład w Komisji ONZ do Spraw Obrony Poszczególnych Terytoriów. Należał do tych ludzi, którzy doprowadzają szczęśliwie do końca raz rozpoczętą sprawę.
Właściwie, tak jak i Hal, był zawsze skory do figlów. Nie miał tylko szczęścia do swoich partnerek, chociaż można było o nim powiedzieć, że jest człowiekiem zgodnym i zrównoważonym. Należało przyznać obiektywnie, że przede wszystkim winę ponosił tu istotnie przypadek: pierwsza z nich poczuła nagle pociąg do astro-archeologii i wygrzebywała teraz na Marsie pozostałości jakichś zagadkowych kultur, zresztą z dużym powodzeniem, ale również uporem. Drugiej przestały się podobać częste wyjazdy Gwena. Ewa natomiast trzymała go krótko.
– A może po prostu ulegliście psycho-złudzeniu? – zapytał Gwen po krótkiej chwili milczenia. Potem odpowiedział sam sobie: – Nie, bo skąd w takim razie mielibyście ten drobiazg?
Nie zastanawiał się dłużej.
– Słuchaj – powiedział – spróbuję skontaktować się z profesorem Agelem, nie, on wyjechał… No, to z profesorem Fontaine. To jest nasz ekspert. Potem przyjdę po ciebie i odwiedzimy go razem. Djamila też.
Propozycja Gwena ucieszyła Hala; drugą osobą, z którą zaplanował spotkanie, był właśnie profesor Fontaine.
Dyskusja trwała trzy godziny. Profesor Fontaine był człowiekiem praktycznym. Kiedy Hal postawił przed nim helikopter, zmarszczył tylko nos i wysłuchał wszystkiego do końca, również wyjaśnień Djamili.
– Kiedy to się stało? – zapytał wreszcie.
Potem zastanawiał się przez chwilę.
– Drzewo stoi tam jeszcze, no tak, oczywiście. – Mówił raczej do samego siebie. Wyjrzał przez okno.
Piękny, wiosenny dzień przechodził już w zimną, pogodną noc.
– Jutro o szóstej u mnie – zadecydował profesor. – Formalności w zakładach pracy załatwię sam. – Uświadomił sobie widocznie swą nadrzędną funkcję i spojrzał na nich jakby z góry. – Nie mylę się chyba przypuszczając, że chcą państwo wziąć w tym udział? – Uśmiechnął się. – Kolego Kasper, najpóźniej pojutrze wasza komisja powinna się tym zająć.
Hal poczuł się trochę nieswojo. Myślał w tej chwili o swoich katalizatorach, ale jeszcze bardziej o minie, jaką zrobi Royl, jego szef. Na pewno nie wykaże żadnego zrozumienia dla pomysłu, żebym przez pewien nieokreślony czas zajmował się jakimś głupstwem. Dla niego wszystko, co rozgrywa się poza kombinatem, na forum jakichś komisji czy gremiów, jest głupstwem albo przynajmniej sprawą drugo – lub nawet trzeciorzędną, a więc prawie zbyteczną. Oczywiście i tym razem nie powie tego oficjalnie. Właściwie to niezły facet, ale ma spore zadatki na technokratę i jest teraz na najlepszej drodze, aby stać się fachowym idiotą, snuł złośliwie swe rozważania Hal, niezupełnie obiektywne; przypomniał sobie własny projekt. Ale mimo to dokonaliśmy już wiele w naszym – kombinacie, również w moim wydziale. Czy to umocniło Royla w przekonaniu, że jest kimś wybitnym? Jeżeli tak, to oczywiście moje dodatkowe zajęcie będzie dla niego solą w oku.
Pomyślał o zjeździe psychologów i jego niezadowolenie pogłębiło się. Nietrudno było zgadnąć, że nie będzie go tu przez dłuższy czas, a wtedy może wyśliznąć mu się z rąk wiele spraw. Ale ostatecznie takie odkrycie to też nie byle co!
Ciekawe, czy Royl uwierzyłby w istnienie tych malutkich ludzików, gdyby mu o nich powiedzieć? Żyjemy w czasach, kiedy wszystko jest możliwe, albo takie przynajmniej odnosi się wrażenie, zastanawiał się Hal. W każdym razie każdy przejaw postępu technicznego jest realny, każda maszyna powstaje w wyniku myśli ludzkiej i nie jest uznawana za sensację. Nawet nawiązanie kontaktu z inną cywilizacją we wszechświecie jest już tylko kwestią czasu. A Royla, ani nikogo innego nie zdziwiłaby wiadomość o wylądowaniu kosmonautów z innej planety.