Zanosiło się więc na sensację, wydarzenie szczególnej wagi, w miarę zaś upływu czasu rosło coraz bardziej podniecenie wszystkich zainteresowanych – oprócz profesora, który pozornie zachował spokój. Hal odnosił jednak wrażenie, że Fontaine zjada teraz więcej ciastek niż zwykle.
Odkrycie nowej bazy maluchów w ruinach starej leśniczówki przeszło niemal bez echa, tym bardziej że tamci przenieśli swoją bazę z powrotem na brzozę. Makrosi usunęli stamtąd aparaturę, aby nie wzbudzać podejrzeń swoich gości, którzy i tak mogli obserwować ich dokładniej.
Nie kryjąc się już, zamieszkali więc otwarcie na polanie i Hal z żalem spoglądał nieraz, przeważnie z rana, kiedy dla poprawy nastroju gimnastykowano się trochę, na ten piękny zakątek zeszpecony przenośnymi domkami, wszelkiego rodzaju sprzętem oraz pojazdami.
Nadciągał piękny, ciepły maj, ale nikt z grupy nie łudził się nadzieją, że skorzysta z pogody. Wystarczyło jednak pomyśleć o oczekującym ich wydarzeniu, aby żal szybko zniknął.
W tym czasie Hal został wezwany do kombinatu. Royl powitał go jowialnie, zapytał o zdrowie. Podczas rozmowy czuło się jednak wyraźnie, że według niego nadszedł już czas, aby Hal powrócił do swych obowiązków w zakładzie. Wreszcie zrzucił maskę. Zauważył jakby mimochodem:
– Wiem, Hal, nie chciałbym nalegać, jeżeli nie chcesz o tym mówić, dobrze, dobrze – tu uniósł ręce obronnym gestem – ale czy z tej sprawy w ogóle coś się wykluje? Wiesz, jak ważne dla produkcji są te katalizatory. A ty jesteś w końcu za nie odpowiedzialny. I nie miej mi tego za złe, twój zastępca… on nie bardzo się nadaje.
Royl stał się bardziej natarczywy, kiedy dowiedział się, że trudno teraz przewidzieć, jak długo potrwają jeszcze prace komisji.
Hal postanowił poprosić o pomoc Gwena, jednak ta sytuacja niepokoiła go trochę. Z drugiej strony miał nadzieję, że spotkanie z przybyszami pomoże mu rozwiązać ten problem szybciej i skuteczniej.
Tym razem panowało większe podniecenie niż przed pierwszą rozmową. Zresztą zaangażowano też więcej osób: w pawilonie zajęli miejsca w półkolu niemal wszyscy wtajemniczeni. Tylko nieliczni obserwowali urządzenia na zewnątrz.
Już na pół godziny przed wyznaczonym terminem większość uczestników zajęła miejsca. Wrzało jak w ulu, ludzie zachowywali się jak przed wielkim świętem.
Gwen, Ewa, Djamila i Hal siedzieli na skraju polany w skąpym cieniu młodego modrzewia, naprzeciwko brzozy, gdzie na wysokości pięciu metrów w miejscu obciętej gałęzi działo się z pewnością coś ciekawego. Zachowywali się tak, jakby to wszystko nie interesowało ich ani trochę. Jeżeli mogę ocenić resztę według siebie, pomyślał Hal, to nasza czwórka przypomina paczkę materiału wybuchowego, do której ktoś zbliża właśnie zapalony lont. Co chwila podnosił wzrok, zresztą nie tylko on jeden, spoglądając machinalnie na brzozę.
Nieco dalej rozłożył się na trawie Fontaine. Leżał oparty plecami o zmurszały pień i nie zwracając uwagi na to, że spróchniałe drzewo brudzi mu ubranie, medytował. Spoglądał to w górę, to znów na trawę, ale Hal był pewien, że profesor nie widzi niczego.
– Najbardziej ciekawi mnie, jak oni żyją – odezwał się Gwen. – Na pewno zaaklimatyzowanie się w tym środowisku – tu uniósł prawą rękę i wskazał nią na źdźbła trawy, trzęsawisko i leśne poszycie – jest dla nich bardzo trudne.
– Wydaje mi się, że stanowią przedziwną mieszaninę stagnacji i ewolucji – zauważył Hal, – Przypomnijcie sobie wydarzenie z mrówką i inne, z tym wszystkim muszą się przecież uporać.
– Nadal jesteś przekonany, że oni pochodzą… z tej starej księgi? – zapytała uszczypliwie Ewa.
– Nadal – potwierdził Hal niewzruszenie. Zresztą nie tylko ja – dodał tajemniczo, myśląc o Res.
– A twoja wersja o kosmosie? – nie dawała za wygraną Ewa, zwracając się tym razem do Djamili.
Ta uśmiechnęła się.
– Nie jestem pewna. Chociaż… od ostatniego dziesięciolecia rzadko kto wątpi w fakt, że Ziemia przeżyła w swych czasach prehistorycznych wizytę z kosmosu. Jeszcze do niedawna nikt nie chciał w to wierzyć, jako że takie teorie podkopywały podwaliny starożytnej wiedzy. Może więc oni odwiedzili nas ponownie? Pokryjomu dowiedzieli się wszystkiego, aby móc się łatwiej dopasować…
– A bogowie, którzy wtedy zstąpili na ziemię, byli mikroskopijnymi istotami, tak? – zapytał ironicznie Hal.
– Na tym właśnie polega dopasowanie – odparła z naciskiem Djamila. – W ten sposób mogą pozostać niewidzialni. – Roześmiała się swobodnie. – Uspokój się, to już niedługo! – Spojrzała na zegarek. – Możemy już wejść – powiedziała, wstając powoli.
Zaledwie zajęli miejsca w komfortowym i przestronnym pomieszczeniu z plastyku, pojawili się goście.
Wylądowali – prowadzeni przez radiolokacyjne ścianki kierujące – na stole konferencyjnym, na wyznaczonym miejscu, przed ustawionymi tam obiektywami i ekranami.
Tu także technicy dokonali rzeczy niezwykłej: na ekranach widać było obraz stereoskopowy makrosów, których wielkość nie przekraczała trzech milimetrów; w porównaniu z przybyszami byli nadal olbrzymami, ale już w rozsądnej proporcji.
Przybyła cała eskadra helikopterów – pięć, jak policzył Hal – tworząc szpaler. Kiedy silniki ucichły, przyrządy kontrolne zameldowały kolejny przylot. Tym razem była to duża maszyna, eskortowana przez dwa mniejsze samoloty w kształcie rakiet.
Hal spoglądał przez urządzenie optyczne na stół. Samolot miał dosyć pokaźną długość wynoszącą niemal cztery centymetry! Wbrew wyobrażeniom Hala z samolotu nie wysiadł żaden dostojny brodacz, ale młody, wysportowany mężczyzna, który przeskoczył kilka ostatnich stopni trapu. Za nim ukazali się młoda kobieta i kilku mężczyzn, w tym również starszych. Wszystko to Hal mógł obserwować wyłącznie dzięki urządzeniom optycznym.
Osobliwe ubrania i fryzury gości nie zdziwiły nikogo; wszyscy zdołali się już zapoznać z tamtą epoką.
Przybysze mieli na sobie solidne ubrania z antycznymi zamkami i naszytymi kieszeniami. W ogóle wszystko, co nosili, było uszyte z części. Widocznie nie znali jeszcze ubrań mono-częściowych.
Kobieta odziana była identycznie. Hal z trudem rozpoznał jej płeć. Pod grubym materiałem jej kształty odznaczały się raczej skromnie. Ubranie nie miało żadnego prześwitującego miejsca, nie widać było na nim żadnej gry kolorów, nie sprawiało też wrażenia wygodnego. Prawdopodobnie można było się w nim spocić.
Hal zerknął na siedzącą tuż obok Djamilę. W porównaniu z tamtą kobietą była odziana jedynie w mgiełkę. No cóż, to była nowoczesna tkanina z regulowaną temperaturą. Nawet ten szczegół prowokował do natrętnej myśli: w jakim stopniu będzie możliwe porozumienie? Nie porozumienie, ale wzajemne zrozumienie się?
Uwagę Hala zajęły znowu wydarzenia rozgrywające się na stole. Z helikopterów wysiedli już wszyscy, niektórzy nosili jakieś przyrządy. Teraz tworzyli grupę liczącą dwadzieścia pięć osób, wśród których Hal dostrzegł kilka kobiet.
Na ich czele szedł młody mężczyzna; Hal domyślał się, że jest to ów Chris Noloc, który zamienił z nimi pierwsze słowa.
Nagle przystanął z wahaniem, a za nim reszta.
No tak, nikt z makrosów nie mógł wyjść im naprzeciw, aby ich powitać. Nastała kłopotliwa przerwa. Zresztą jeszcze jedno niezręczne niedopatrzenie dało teraz o sobie znać: goście nie mieli na czym usiąść!
Sytuację uratował jeden z pomysłowych techników. Przeciągnął cienki, miedziany drut, który naprężył się, wyginając lekko. Tak zakrzywiony drut technik wsunął ostrożnie między samoloty.
Goście zrozumieli i usiedli.
Hal spróbował znaleźć się w sytuacji gości: Jak ja bym się czuł, rozmyślał, gdybym siedział na lotnisku przed całym szeregiem gigantycznych przyrządów technicznych, mając za sobą samoloty, a przed sobą, na ekranach, mimo wszystko olbrzymie, pokazane stereoskopowe istoty, wpatrzone we mnie jak w clowna. Wzdrygnął się.