W archiwum przyjął ich naczelny archiwariusz, mężczyzna w podeszłym wieku. Wyglądał tak, jak zwykło się wyobrażać archiwariuszy.
Hal na jego widok nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, za co otrzymał od Djamili dosyć mocnego kuksańca w bok.
Archiwariusz sprawiał wrażenie, jakby ostatnie sto lat nie pozostawiło na nim śladu. Chodził pochylony, nosił przedpotopowe okulary, a łysinę okalały mu szare kosmyki. Miał chytre, rozbiegane oczy, wąskie jak kreska usta i Hal nie zdziwiłby się wcale, gdyby po każdym jego ruchu z ciała wznosiły się kłęby kurzu.
Ten właśnie człowiek usiłował niedługo potem, kiedy zajęli już miejsca w ciemnym, przeładowanym meblami pokoju, odprawić ich zręcznie z kwitkiem. Wypytywał długo o ich życzenia, mimo że już wcześniej złożyli szczegółowy meldunek, wreszcie wyciągnął dwa pliki o grubości około dziesięciu centymetrów, owiązane i zabezpieczone tekturowymi okładkami. Były to luźne kartki, mocno już sfatygowane i pożółkłe. Widocznie związano je już dawno i przenoszono często z miejsca na miejsce.
Hal wyciągnął szyję, aby odczytać wyblakłe litery na okładce. Wydawało mu się, że było tam napisane: “ściśle tajne”. Aha, pomyślał ubawiony.
Na razie stary nie przekazywał im papierów. – To było laboratorium wojskowe – powiedział. – Wtedy chodziło o to, aby mieć stale coś w zanadrzu, dla uniknięcia równowagi sił. – Uśmiechnął się, zadowolony widocznie ze swego sformułowania. – A Wyspy Podwietrzne miały korzystne położenie, niedaleko od kontynentu amerykańskiego, w pobliżu Kuby, która wyłamała się pierwsza.
Hal zastanawiał się nad nim. Jego słowa brzmiały tak, jakby żałował tego stanu rzeczy, a przecież fakt ten mógł mieć jakieś znaczenie najwyżej dla jego pradziadka.
– Pozwoli pan? – zapytał Gwen, sięgając szybko po leżącą na wierzchu księgę.
Nie pozwolił. Nawet przesunął ją niby przypadkowo dalej, poza zasięg jego ręki. Po chwili zapytał:
– Dlaczego tak bardzo zależy panu na odkryciu celu, jakiemu służyły te wyspy?
– A dlaczego panu zależy tak bardzo, żebyśmy się o tym nie dowiedzieli? – odparował ostro Gwen.
W przeciwieństwie do Hala, który był już gotów przeboleć czterogodzinną podróż do Londynu i wrócić nie wskórawszy niczego, Gwen chciał widocznie przeprowadzić próbę sił. Wyciągnął swoją legitymację członkowską ONZ i podsunął ją pod nos parna McOld, jak przedstawił się archiwariusz. Tamten oglądał ją na wszystkie strony, aż Gwen zniecierpliwiony chwycił za telefon.
– Chciałbym połączyć się z kancelarią waszego premiera. Pan pozwoli!
Dopiero teraz McOld się ożywił. Skrzywił się, jakby poczuł niemiły zapach, posunął księgę ku Gwenowi, po czym powiedział układnym tonem:
– Mogą państwo udać się do czytelni. – Co też bez zbędnych rozmów uczynili.
Mimo dziwnego zachowania się tego żywego zabytku, jakim był McOld, Hala nie interesowała zbytnio treść ksiąg. Ostatecznie to, czym zajmowała się angielska armia na Wyspach Podwietrznych, miało wspólnego z ich misją tyle co nic. Dlatego też bez zapału kartkował z Djamilą pierwszy foliał, przeglądając stare szkice, rachunki za dostarczony prowiant, plany służbowe i inne papierzyska. Zapach był trudny do zniesienia.
Wreszcie Gwen znalazł chyba coś interesującego, bo zatrzymał się dłużej, zagwizdał kilka razy przez zęby i zawołał:
– Aha!
Hal i Djamilą spojrzeli na niego.
– Hm? – zapytał Hal.
– To była wytwórnia trucizn! – wyjaśnił Gwen. – Zajmowano się tu udoskonaleniem i produkcją gazów, gazów psychicznych i innego świństwa. Tfu!
Hal zaczął rozumieć wahanie archiwariusza przed udostępnieniem im tych staroci. On się wstydzi, pomyślał, wstydzi się za swoich przodków! Na pewno odgrywał tu też rolę tak pielęgnowany przez Anglików konserwatyzm. Mimo woli uśmiechnął się.
– Nie widzę w tym nic śmiesznego – powiedział szorstko Gwen. – To jest bezprzykładne świństwo!
– Tak, tak – zgodził się Hal. – Ale po co rozpamiętywać sprawy, które należą już do przeszłości. Również wśród Anglików, i to na zawsze. – Zamknął gwałtownie książkę. Kurz podrażniał mu gardło. – Powinniśmy raczej szukać odpowiedzi na bardziej istotne pytanie: W jaki sposób udało się maluchom pozostawać tak długo w ukryciu?
– Właśnie – ton głosu Gwena nadal nie był uprzejmy. – A klucz do tej zagadki może leżeć w księdze.
Znaleźli jednak tylko informację, na której mogli oprzeć przypuszczenia: końcowa część drugiego tomu zawierała dokumenty na temat likwidacji bazy. Z godną podziwu dokładnością wpięte tu były pokwitowania i raporty, zapiski i rachunki za sprzedaż lub kasację urządzeń i maszyn. Tu i ówdzie widniały nawet liczby dotyczące wartości produkcji. Hal obliczył w przybliżeniu, że produkcja z jednego miesiąca mogłaby zniszczyć całą ludzkość. Wynalazki stanowiły poważną groźbę, nawet jeżeli pomijało się hodowlę niebezpiecznych dla życia bakterii. Poprzez rzeczowy ton raportów przebijała duma z odkrycia nowych środków zagłady.
Znaleźli to dopiero na końcu: akt kupna. Za dosyć zawrotną kwotę dolarów Zjednoczone Królestwo oddawało bezludne wyspy należące do archipelagu Wysp Podwietrznych – tu następowały dokładne dane geograficzne – wraz z ruinami niejakiemu panu Gladford. Umowa była podpisana przez lorda strażnika pieczęci Jej Królewskiej Mości Elżbiety królowej Anglii oraz przez jakiegoś amerykańskiego adwokata. Stosownie do tego, tym bardziej że następna strona zawierała pokwitowanie, umowa nabierała mocy prawnej.
– To na pewno te trzy wyspy, o których oni mówili.
Hal wiedział, że Gwen ma na myśli maluchów.
– Owszem – potwierdził – ale o którą chodzi, nadal nie wiemy. Nie sądzę, aby osiedlili się na wszystkich trzech wyspach. Musimy to wyjaśnić na miejscu. Rozumiemy już wprawdzie niektóre powiązania, ale moglibyśmy dowiedzieć się o tym również później. Ten Gladford to na pewno ktoś podstawiony. Zresztą wydaje mi się, że pójście tym tropem to strata czasu. Podobno w Stanach Zjednoczonych istnieje do tej pory prywatna własność gruntu?
– Tak, z pewnym ograniczeniem! – Gwen zmarszczył brwi. – W przeciwnym razie musielibyśmy starać się o zgodę rządu.
– Kto za wiele pyta… Zresztą misja będzie przebiegała pod patronatem ONZ.
Hal stał na pokładzie rufówki katamaranu. W górze furkotała flaga ONZ. Widok szalejącej na horyzoncie kipieli przywiódł mu na myśl różne wspomnienia, również o archiwariuszu, którego foliały rzuciły nieco światła na tajemnicę wysp.
Statek płynął na najniższych obrotach. Nad wodą wisiała mgła, fale przed ciemnym pasmem rozbijały się wysoko i groźnie, mapy wskazywały lokalne mielizny. Nie prowadziła tędy żadna regularna linia żeglugi. Katamaran miał wprawdzie minimalne zanurzenie, ale należało wystrzegać się wszelkiego ryzyka.
Pochmurna pogoda powstrzymała ich również przed wysłaniem samolotu rozpoznawczego bliskiego zasięgu. Musieliby lecieć zbyt nisko, a mali pasażerowie odradzili im to. Bali się, że samolot mógłby przy locie koszącym uszkodzić zadaszenie wyspy.
Tuż po uzyskaniu łączności radiowej poczyniono przygotowania do wizyty makrosów w Blessed Island – z mieszanymi uczuciami, jak zauważyła poprzedniego dnia Gela w rozmowie z Halem.
Na samo wspomnienie o tym Hal spojrzał mimo woli w górę na mostek kapitański. Z lewej strony wystawał szklany pojemnik, nie większy od przeciętnej walizki. Tam znajdowali się wszyscy członkowie ekspedycji maluchów. Jeżeli chodzi o środowisko naturalne, mieli nawet lepiej niż makrosi, gdyż w pojemniku mieścił się prawdziwy modelowy krajobraz z roślinami i niedużym jeziorem. Za mieszkanie posłużył im ich pojazd specjalny “Ocean II”.
Hal uśmiechnął się mimo woli na wspomnienie “Oceanu II”. Karl mówił o nim zawsze jak o cudzie techniki, co sprawiło, że wszyscy zapragnęli go zobaczyć. Zresztą pojazd nie mógł leżeć tak bez końca na wybrzeżu. W związku z tym Gwen zobowiązał Hala do sprowadzenia go.
Hal poleciał samolotem dalekiego zasięgu. Z przodu u góry, jak teraz na mostku katamaranu,, umieszczona była mała skrzyneczka, w której znajdowali się Karl i Chris. Zainstalowano również transopter, a kurs wytyczał im promień wiodący, wysłany z “Oceanu II”.