Profesor Fontaine poświęcił jej więcej uwagi. Kilkakrotnie zagwizdał z uznaniem przez zęby.
– Mieli w tym swój cel – powiedział wreszcie. – Napis zabezpieczono dodatkowo, umieszczając go między dwiema płytkami ze szkła organicznego, a więc miał służyć nie tylko ludziom współczesnym Nhakowi.
– Wchodzimy? – zapytała Djamila.
– Czy twoje wahanie oznacza, że napis na tabliczce działa jeszcze do dziś? Gdyby było tu napisane: “Miny”, nie miałabyś chyba tyle obiekcji, co? – zadrwił Hal. – W każdym razie mewy nic sobie z tego nie robią.
– Przecież oni wynaleźli to świństwo nie przeciw mewom, a przeciw ludziom.
– Nie słyszałem też jeszcze nigdy, aby mewy zachorowały na grypę, cholerę albo jak to się tam nazywało – Hal nie ustępował.
– To wszystko bzdury – wtrącił niecierpliwie profesor Fontaine. – Przecież oni nie narażaliby siebie samych!
– Może nastąpiła jakaś awaria – upierała się przy swoim Djamila.
– A pochwały, jakie zebrali, to za co? – Profesor machnął ręką. Dla niego sprawa była jasna. – Chodźcie – dodał i zaczął wspinać się po schodach na górę.
W połowie wysokości, zadyszani – zwłaszcza Hal, który musiał dodatkowo uważać na skrzynkę – natknęli się na ogrodzenie. Drut nie był bardzo zniszczony, tylko od spodu przetarty o skały.
Tam, gdzie schody stykały się z ogrodzeniem, nie znaleźli żadnego otworu.
– A więc założyli to później. W głębi wyspy musi jeszcze być lądowisko – rozumował logicznie profesor.
Ogrodzenie miało wysokość około dwóch i pół metra, a u góry wygięte było na zewnątrz. Słupy, zespolone ze skalnym podłożem, miały taką samą osłonę, jak tamten u podnóża schodów. Tablica ostrzegawcza rzucała się w oczy z daleka.
– I co teraz? – zapytała Djamila.
Ale Fontaine szedł już dalej. W odległości kilku metrów od schodów utworzyła się rynna erozyjna, czego nie mogli przewidzieć budowniczowie. Ogrodzenie było podmyte w tym miejscu przez wodę i żwir.
Fontaine niczym kozica skakał i wspinał się do góry, po czym przecisnął się przez otwór. W chwilę potem, już po drugiej stronie ogrodzenia, niezmordowany biegł w stronę schodów.
Hal musiał głośno krzyczeć, aby go zatrzymać, ł podał mu przez mniejszy otwór skrzyneczkę.
– Nie macie zamiaru dojść wreszcie na samą górę? – zapytała ubawiona Gela. – W ciągu całej ekspedycji nie przeżyliśmy tylu wstrząsów, co teraz. Spokojniej było nawet w żołądkach ryb.
– Zaraz będziemy na miejscu – dyszał Hal. – Ja też bym wolał znajdować się teraz w statku powietrznym. – Przecisnął się przez otwór w parkanie. Na schodach czekał już zniecierpliwiony profesor ze skrzynką w ręku. Nie wyglądało na to, aby zamierzał wyręczyć Hala w dźwiganiu jej.
– Nieźle was tu umieścili – odezwał się Hal do Geli. – Wcale się nie dziwię, że przez tyle czasu nikt was nie odkrył. Te chytre tablice…
– Jakie tablice? – zapytała Gela.
Hal uświadomił sobie, że tamci nie znają w ogóle tych napisów ostrzegawczych, a przynajmniej nie wiedzą nic o ich przeznaczeniu. Wspinając się dalej i dysząc ciężko, zaczął opowiadać jej o wszystkim, co dotychczas odkryli na wyspie. Przysłuchiwała się uważnie, nie przerywając mu ani na chwilę. Jedynie na samym początku wtrąciła, że wywoła również radiostację na “Oceanie”, aby cała załoga mogła wysłuchać interesujących wieści.
Wkrótce znaleźli się na górnej krawędzi skał. Stali na lekko spadzistej platformie, pokrytej zaroślami i ptasim kałem. Przed nimi widniała rozległa, wznosząca się łagodnie równina, porosła karłowatymi, tuż na urwiskiem nawet poszarpanymi krzewami i ułomnymi, przeważnie kolczastymi drzewami. W wielu miejscach sterczały z ziemi zwietrzałe, czerwonobrunatne skały koralowe. Pomiędzy nimi, na skąpych, wypłukanych warstwach osadowych, rosła gdzieniegdzie trawa, oraz mech i oset. Chmara różnorodnego ptactwa gnieździła się w zaroślach, hałasując przeraźliwie, ale bez przesadnej trwogi. Od czasu do czasu jakaś zielona, połyskliwa jaszczurka przemykała do swej kryjówki.
Trójka podróżników zapuszczała się coraz bardziej w głąb wyspy.
– Jeszcze trochę i możecie spuścić na wodę “Ocean II” – odezwała się znowu Gela. – Niedługo nadlecą tu nasze helikoptery, który będą nam towarzyszyły. Ale nie weźcie ich za muchy, zresztą tych już raczej nie ma. Wytępiliśmy je chyba skutecznie. Dlatego też nie obawiamy się już tak bardzo ptaków, które musiały przestawić się na inne pożywienie. Wiecie przecież, jak bardzo jesteśmy zależni od naszych samolotów, bez nich bylibyśmy strasznie nieporadni.
– Przejdźmy jeszcze kawałek – powiedział Fontaine, kiedy Hal chciał już zdjąć skrzynkę.
Łatwo mu mówić, pomyślał Hal, w końcu to nie on ją dźwiga.
Tuż za pobliską grupą krzaków zaczynały się ruiny. Tutaj również teren przypominał raczej twierdzę.
Kolczasty drut, który niegdyś wieńczył tu mury, był już od dawna skruszały. Widocznie nie wykonano go z tego samego trwałego materiału, co ogrodzenie. tym, że kiedyś istniał, pozwalały jedynie przypuszczać brunatne ślady na przeżartym, pokrytym algami betonie.
W wielu miejscach natykali się na szerokie wyłomy w murach. Za nimi widniały ruiny niskich domków, z których wnętrz wystawały korony wspaniale rozwiniętych, bo osłoniętych tu od wiatru krzewów drzew. Za tym dosyć rozległym kompleksem błyszczało coś jasnego.
Z tego właśnie kierunku rozległo się brzęczenie, które nagle zabrzmiało wokół nich. Odgłos wydał się Halowi i Djamili znajomy.
– Są już twoi ludzie – poinformował Gelę.
– To dobrze – szepnęła. – Jestem naprawdę podniecona! Żałuję prawie, że obiecałam towarzyszyć wam przez najbliższy czas.
– Coś podobnego! – udał oburzenie Hal.
– Chyba to, rozumiesz, prawda? – zapytała.
– Oczywiście. Zresztą mamy czas, tak że możesz wziąć sobie trochę urlopu. Musicie nam tylko powiedzieć, gdzie możemy się zatrzymać, nie stwarzając dla was niebezpieczeństwa.
– Poczekaj, nasi coś nadają – przerwała mu Gela. Po chwili powiedziała: – To dla was. Kilka metrów dalej zobaczycie otwartą przestrzeń. Tam zostawcie “Ocean” i poczekajcie na wiadomość ode mnie. Możecie poruszać się bez obawy. Nikt z naszych nie znajduje się poza zadaszeniem.
Hal przekazał instrukcję Geli, Djamili i profesorowi. Fontaine mruknął coś pod nosem, ale skinął na znak zgody głową.
Tymczasem doszli do niemal całkowicie wolnego od rumowiska miejsca, skąd roztaczał się widok na szczytowy front pokaźnych szklarni.
Hal postawił skrzynkę ostrożnie na ziemi, obracając ją stroną wejściową ku szklarniom, po czym otworzył klapę. I oto znajdujący się wewnątrz “Ocean II” ruszył do przodu gwałtownie, nawet jak na pojęcie makrosów.
Poprzedzały go trzy helikoptery wysłane jako eskorta. Pozostałe cztery lub pięć wzbiły się już nad ziemię.
“Ocean II” lawirował zręcznie po nagich miejscach nierównej ziemi, prześlizgiwał się między liśćmi ostu, zdążał najkrótszą drogą do następnego nie porosłego odcinka, zahamował ostro, kiedy drogę przebiegła mu jaszczurka, po czym wjechał do najbliższej szklarni. Helikoptery wzleciały wyżej, a po chwili spuściły się do wystającego ucha, pełniącego najwidoczniej rolę wywietrznika.
– Uff! – jęknął Fontaine. – Odpocznijmy. – To mówiąc przetarł sobie czoło chusteczką odświeżającą.
Pozostałym było również gorąco, ale w tym podnieceniu nie zdawali sobie nawet z – tego sprawy. Twarz Djamili błyszczała od potu. Kiedy nie było wiatru, bliskość równika dawała się we znaki.
– Mam nadzieję, że to nie potrwa długo – profesor, płonąc z niecierpliwości, kontynuował swój monolog. – Ale i tak nie posiadamy uprawnień do prowadzenia rozmów! Wezwijmy Gwena – zaproponował, zwracając się do Hala.
– Przecież Gela wie, że nie jesteśmy kompetentni – odparła Djamila. – Jakoś to będzie! A z Gwenem możemy porozmawiać.