Выбрать главу

Są też wśród nas grupy radykalne, które domagają się, aby zaniechać wszystkiego, czym zajmowano się do tej pory, i natychmiast przystąpić z waszą pomocą do procesu powiększania. Inni znowu żądają więcej informacji na wasz temat, aby móc podjąć ostateczną decyzję: czy warto wrosnąć w wasz świat tak gwałtownie.

– Gela – przerwał jej łagodnym tonem Gwen. – Chciałbym, żebyś wiedziała: ten proces nie odbędzie się gwałtownie. Bezpieczniejszą metodą jest stopniowe przekształcanie kolejnych pokoleń. Całą tę zmianę można więc traktować jedynie perspektywicznie. Gela przez pewien czas milczała. – Szkoda – powiedziała po chwili cicho, jakby zrezygnowana. – A tak marzyłam o tym.

Makrosi poczuli się nagle nieswojo. Gwen naruszył tym wyjaśnieniem swoje kompetencje, ale Hal rozumiał go. Gela jest naszym przyjacielem, pomyślał, nawet czymś więcej, jest nam bliska, chociaż właściwie znamy ją od niedawna. Polubiliśmy ją i dlatego teraz współczujemy jej i podziwiamy zarazem.

Gela zwierzyła się przed chwilą ze swoich najskrytszych marzeń. Gdyby chociaż można było wreszcie wypowiedzieć walkę tej okropnej chorobie, amnezji. A przecież zdanie Gwena nie musiało być wcale miarodajne. Komisja Naukowców rozważa jeszcze rozmaite warianty. Hal wiedział też, że niektórzy członkowie komisji reprezentują pogląd, iż pomoc udzielona maluchom ma ograniczyć się do wyleczenia ich z tej choroby.

Gwen miał zakłopotaną minę. Był zły na siebie, że nie potrafi trzymać języka za zębami.

Nie wątpili wprawdzie, że Gela zachowa dla siebie to, co usłyszała, ale wiedzieli też, jak to na nią podziałało.

Gela odezwała się znowu swoim zwykłym głosem: – Tym bardziej stanie się nam potrzebna budowla podobna do tej. Myślałam, że jest to tylko rodzaj kwarantanny, do czasu…

Zrozumieli, że chodzi jej o ruiny i konieczność wybudowania od nowa czegoś w tym rodzaju, odpowiednio do procesu powiększania.

Gela dała swym gościom pełną swobodę poruszania się po wyspie, po czym pożegnała się z nimi. Z naciskiem podkreśliła jednak, że jest upoważniona, aby umożliwić im wgląd w życie maluchów. Jeszcze raz zaznaczyła, że nikt z jej ziomków nie przebywa teraz poza zadaszeniem.

Zamyśleni wrócili na plac przed frontem szklarni. Gwen nawiązał łączność z katamaranem i wydał polecenie, aby przygotować na następny dzień naradę.

– Gotowe – zameldował po chwili jeden z techników. W ciągu tak krótkiego czasu dokonano niemal cudu: zainstalowano centralny transopter z niezależnym sprzężeniem, tak że zbyteczne stały się ekrany i okular. Dzięki temu mogło z niego skorzystać więcej widzów. Pomyślano też o transmisji z pamięcią, przeznaczonej dla załogi katamaranu.

Z pewną dumą Fontaine rozdał hełmy sondujące, co nasunęło Halowi podejrzenie, że profesor przygotował ten brawurowy wyczyn techniczny z góry, prawdopodobnie z pomocą maluchów.

W jego przypuszczeniach utwierdziła go kolejna czynność profesora: Fontaine nawiązał łączność z nie znaną im do tej pory centralą maluchów, która widocznie miała bezpośredni kontakt z transopterem. – Jeżeli są jakieś pytania – powiedział swobodnym tonem – to naciśnijcie tylko klawisz i pytajcie.

Rozkoszował się zdumieniem pozostałych, nakładając sobie na głowę z nieprzeniknioną miną, ale bez pośpiechu, hełm sondujący.

Teraz Hal już wiedział, o czym profesor rozmawiał stale na pokładzie katamaranu z małymi pasażerami. Wszystko inne, nawet centrala i przygotowania drogą radiową, było już drobnostką.

W każdym razie z jego zdolności przewidywania korzystali teraz wszyscy. Hal zaczął podziwiać profesora, mimo że tamten wkładał sobie akurat do ust jedno z tych dziwnych ciastek.

Hal usiadł między Djamilą a Res na nadmuchiwanym krześle, wcisnął sobie głęboko na czoło hełm sondujący, odchylił się do tyłu i z zamkniętymi oczyma zaczął oczekiwać wydarzeń, które miały nastąpić.

XIX

Widok był początkowo naprawdę osobliwy: pęcherze, nieprzejrzana masa matowo-perłowych tworów; w kształcie baniek mydlanych.

Hal obliczył w przybliżeniu skalą – mniej więcej trzy centymetry średnicy. Przestrzeń jaśniała światłem.

Potem obraz przesunął się dalej. Hal stwierdził, że przy pierwszym ujęciu transopter był skierowany na konstrukcję dachową domu i że kule bujały swobodnie pod dachem tworząc półmetrową warstwę.

Niemiły dla ucha zgrzyt i rozległ się głos Fontaine'a:

– Centrala, co to jest? Mam na myśli pęcherze.

Z automatu zabrzmiał metaliczny głos:

– Podpora dachu. Balony o cienkich ścianach wypełnione sprężonym helem. W razie czego złagodzą skutki katastrofy.

Potem nikt już nie zadawał pytań. Przed nimi otwierał się zdumiewający, fantastyczny świat.

Operator zmienił soczewkę w ten sposób, że widzowie odnieśli wrażenie, jakby lecieli przez ten świat. Przybliżał obiekty dalekie, umożliwiając dokładną obserwację najdrobniejszych szczegółów, zmieniał położenie osi optycznej, śledził każde poruszenie, zatrzymywał obraz, przeskakiwał dalej, omijał dyskretnie.

Nawet największy sceptyk musiałby teraz skapitulować. Kto mówił o maluchach, którzy nie mieli nic do powiedzenia ani pokazania! Przed nimi rozciągał się trzypiętrowy świat, nie kompleksowe miasto, jakich w świecie makrosów było dopiero cztery. Cała przestrzeń życiowa dzieliła się na trzy poziomy, z których górny był niewątpliwie właściwą sferą życia, oświetlaną przez trzy duże, sztuczne i liczne małe, przytłumione słońca. W miejscach, gdzie wieżowce przebijały poszczególne piętra, roiło się od ludzi, którzy nie byli jednak zaganiani, lecz odpoczywali, z dala od zgiełku i czynników zatruwających środowisko naturalne.

Pomiędzy domostwami rozciągały się pagórkowate krajobrazy, lasy, jeziora i rzeki, nie było jednak ulic! Tu i ówdzie, wtopione dyskretnie w otoczenie, widniały budowle przypominające swym wyglądem poczekalnie. Dopiero po pewnym czasie Hal pojął ich sens: były to stacje wind, łączących górne piętro z dolnym, które pełniło rolę poziomu komunikacyjnego. Tam pędziły samochody i pociągi, modele bez wyjątku z dwudziestego wieku, nie pasujące do supernowoczesnego podziału przestrzeni. Całość tonęła w jednostajnym żółtozielonkawym świetle, które przenikało rozproszone z góry. Między ciągami komunikacyjnymi mieściły się tereny uprawne: plantacje owoców i warzyw, pastwiska z owcami i krowami, jak również różnego rodzaju pola. Widoczne też były pasma lasu i małe wzgórza. Ogólnie rzecz biorąc, teren był jednak płaski.

Obserwatora musiał uderzyć od razu fakt, że większość roślin użytkowych jak również zwierząt domowych była dużo większa od maluchów. Oni patrzą pewnie na taką krowę, jak ja na słonia, pomyślał Hal.

Między równiną a sztucznym, przypominającym matowe szkło niebem, istniała na terenach mieszkaniowych przestrzeń mogąca pomieścić pięć pięter. Prawdopodobnie znajdowały się tam punkty usługowe wszelkiego typu. Hal zauważył, że nie ma filarów podtrzymujących poziom górny. Widocznie funkcję tę spełniały przechodzące na wylot wieżowce i szyby od wind.

Przebywający tu ludzie trudnili się wyłącznie pracą produkcyjną, ale bez zbytniego wysiłku fizycznego. Tłumy widoczne były tylko na szlaku handlowym, w innych miejscach dominowały urządzenia techniczne i maszyny. Życie pulsowało w środkach komunikacji, poruszających się na ulicach, linach i szynach.

Hal wykorzystywał każdą okazję, aby przyjrzeć się ludzkim twarzom, co ułatwiał mu teleobiektyw transoptera. Od Geli dowiedział się już, że jedna trzecia społeczeństwa nie jest jeszcze w pełni władz umysłowych, a dwadzieścia procent ogółu cierpi na amnezję. Ale oprócz uduchowionej miny u kilku osób Hal nie zauważył niczego osobliwego. Dopiero po pewnym czasie wydało mu się, że jakiś przechodzień idzie przed siebie bez żadnego celu, kręci się bezsensownie w koło jak – Hal bronił się przed tym porównaniem – mrówka, zatrzymuje się i zawraca niezdecydowanie do punktu wyjścia.