— Jeśli spędza się w szpitalach tyle czasu, co ja, nie sposób się czegoś nie nauczyć.
Peter zachichotał.
— To specjalne urządzenie zapisujące fale mózgowe jest znacznie dokładniejsze od standardowych, które mają tutaj. Chciałbym zarejestrować, hmm…
— Chciałby pan zarejestrować moment mojej śmierci, tak?
— Przepraszam. Nie chciałem okazać się niewrażliwy.
— Nie okazał się pan. Dlaczego chciałby pan zarejestrować moją śmierć?
— No więc, widzi pani, obecnie nie istnieje stuprocentowo pewny sposób określenia tego, w której chwili dochodzi do trwałego zaprzestania czynności mózgu. To nowe urządzenie powinno być w stanie dokładnie określić moment śmierci.
— Dlaczego miałoby to kogoś obchodzić? Nie mam krewnych.
— Cóż, w wielu przypadkach ciała pozostają podłączone do aparatury podtrzymującej życie po prostu dlatego, że nie wiemy, czy dana osoba jest rzeczywiście martwa czy nie.
Staram się stworzyć definicję śmierci, która nie będzie miała charakteru wyłącznie prawnego, lecz faktyczny. Jednoznaczny test pozwalający dowieść, czy ktoś jest martwy, czy żywy.
— I w czym pomoże to ludziom? — zapytała. Sprawiała wrażenie, że ta kwestia jest dla niej najważniejsza.
— Przy przeszczepianiu narządów — wyjaśnił Peter.
Pochyliła głowę.
— Moich narządów nikt by nie chciał.
Peter uśmiechnął się.
— Być może nie, ale któregoś dnia moje urządzenie może da nam pewność, dzięki której nie będziemy nieświadomie usuwać narządów ludziom, którzy jeszcze naprawdę nie umarli. Będzie również użyteczne w oddziałach nagłych przypadków oraz na miejscach wypadków, by się upewnić, że próby uratowania pacjenta nie zostaną przedwcześnie przerwane.
Pani Fennell porządkowała przez chwilę te informacje.
— Właściwie nie potrzebuje pan mojego pozwolenia, prawda? — zapytała. — Mógł pan po prostu podłączyć sprzęt. Powiedzieć, że to rutynowy test. W połowie przypadków w ogóle nie wyjaśniają, co robią.
Peter skinął głową.
— To pewnie prawda. Ale pomyślałem, że wypadałoby zapytać.
Oczy pani Fennell uśmiechnęły się raz jeszcze.
— Jest pan bardzo miłym młodym człowiekiem, doktorze…
— Hobson. Ale proszę mi mówić Peter.
— Peter.
Wokół jej oczu pojawiły się zmarszczki.
— Jestem tu już od miesięcy i żaden z lekarzy nie zaproponował, żebym mówiła mu po imieniu. Sondowali wszystkie części mojego ciała, ale nadal uważają, że utrzymywanie emocjonalnego dystansu wchodzi w zakres ich obowiązków — przerwała. — Lubię cię, Peter.
Uśmiechnął się.
— Ja też panią lubię, pani Fennell.
Tym razem zdołała wydać z siebie niedwuznaczny, wyraźny śmiech.
— Mów mi Peggy — przerwała. Pod wpływem namysłu na jej pomarszczonej twarzy pojawiły się głębsze bruzdy. — Wiesz co, słyszę własne imię po raz pierwszy, odkąd mnie tu przyjęli. A więc, Peter, czy naprawdę jesteś zainteresowany tym, co się dzieje w chwili śmierci?
— Tak, Peggy, jestem.
— W takim razie dlaczego nie usiądziesz sobie wygodnie, żebym ci mogła o tym opowiedzieć. — Ściszyła głos. — Widzisz, ja już raz umarłam…
— Słucham?
Wydawało się, że jest w pełni władz umysłowych…
— Nie patrz tak na mnie, Peter. Nie jestem wariatką. Usiądź. No, usiądź wreszcie.
Opowiem ci, co się wydarzyło.
Peter pochylił głowę, lekko i nieobowiązująco. Znalazł pokryte winylem krzesło i przysunął je do łóżka.
— To było czterdzieści lat temu — zaczęła pani Fennell, zwracając przypominającą dzikie jabłko głowę w stronę Petera. — Na krótko przedtem stwierdzono u mnie cukrzycę.
Musiałam brać insulinę, ale nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, jak bardzo muszę być ostrożna. Mój mąż, Kevin, poszedł po zakupy. Wstrzyknęłam sobie rano insulinę, ale jeszcze nic nie jadłam. Zadzwonił telefon. To była znajoma. Gadała bez końca. Tak mi się przynajmniej zdawało. Zauważyłam, że się pocę i zaczyna mnie boleć głowa, ale nie chciałam nic mówić. Zdałam sobie sprawę, że serce mi wali, ręka drży i zaczynam widzieć niewyraźnie. Miałam już zamiar przerwać tej kobiecie, przeprosić ją i pójść coś zjeść, kiedy nagle zemdlałam. To była reakcja na insulinę. Hipoglikemia.
Choć twarz miała bez wyrazu, znieruchomiałą na skutek udarów, jej głos stawał się coraz bardziej ożywiony.
— Nagle znalazłam się na zewnątrz ciała — mówiła. — Widziałam siebie jakby z góry, leżącą na podłodze w kuchni. Wznosiłam się coraz wyżej, aż wreszcie wszystko jakby zapadło się do tunelu. Długiego i spiralnego. Na jego końcu lśniło piękne, czyste, jasne, białe światło. Było bardzo jaskrawe, ale patrzenie na nie w ogóle nie sprawiało bólu.
Ogarnęło mnie wrażenie spokoju, ciszy. To było absolutnie cudowne. Bezwarunkowa akceptacja, uczucie miłości. Poczułam, że ruszam ku temu światłu.
Peter pochylił głowę. Nie wiedział, co powiedzieć.
— Na granicy blasku pojawiła się postać — ciągnęła pani Fennell. — Z początku jej nie rozpoznałam, ale nagle dostrzegłam, że to ja. Tylko że to nie byłam ja, lecz ktoś, kto był bardzo do mnie podobny, ale nie był mną. Urodziłam się jako jedno z bliźniąt, ale moja siostra, Mary, umarła w kilka dni później. Zrozumiałam, że to jest Mary, która przybyła mnie przywitać. Podpłynęła bliżej i ujęła mnie za rękę, a potem poleciałyśmy razem tunelem, w stronę tego światła. Później zaczęłam dostrzegać obrazy z mojego życia, jakby był to film: z rodzicami, z mężem, przy pracy i podczas zabawy. Obie z Mary oglądałyśmy każdą z tych scen. Zastanawiałam się, gdzie postąpiłam słusznie, a gdzie nie. Nie miałam wrażenia, że to sąd, ale wydawało się ważne, bym wszystko zrozumiała, zdała sobie sprawę, jak moje uczynki wpłynęły na innych. Widziałam, jak bawiłam się na szkolnym boisku, ściągałam na egzaminie, pracowałam w szpitalu jako pomoc pielęgniarska i, och, mnóstwo innych rzeczy, wyraźnie, z niewiarygodną jasnością. Przez cały czas zbliżałyśmy się do tego pięknego światła. Wtem, nagle, wszystko się skończyło. Poczułam, że coś ciągnie mnie do tyłu i w dół.
Nie chciałam wypuścić dłoni Mary — ostatecznie raz już ją utraciłam, nigdy nie miałam okazji naprawdę jej poznać — ale jej palce wyśliznęły się z mojego uścisku i coś odciągnęło mnie do tyłu, dalej od światła. Raptownie znalazłam się z powrotem w ciele. Czułam, że wokół są inni ludzie. Wkrótce otworzyłam oczy i ujrzałam mężczyznę w fartuchu. To był lekarz z pogotowia. Miał w ręku strzykawkę. Zrobił mi zastrzyk z glukagonu. Mówił: „Nic pani nie będzie. Wszystko będzie w porządku”. Kobieta, z którą rozmawiałam przez telefon — ona też miała na imię Mary — w końcu zrozumiała, że zemdlałam, odwiesiła słuchawkę i zadzwoniła po karetkę. Załoga ambulansu musiała wyważyć drzwi. Gdyby przybyła kilka minut później, odeszłabym na dobre. Tak więc. Peter, wiem, jak wygląda śmierć. I nie boję się jej. To doświadczenie całkowicie zmieniło moje podejście do życia. Nauczyłam się zachowywać dystans, nie przejmować się. I chociaż wiem, że zostało mi już tylko kilka dni, nie boję się.
Wiem, że mój Kevin będzie na mnie czekał w tamtym świetle. I Mary też.
Peter z uwagą wysłuchał całej opowieści. Oczywiście słyszał już poprzednio podobne historie, a nawet czytał fragmenty sławnej książki Moody’ego Życie po tyciu, gdy kiedyś ugrzązł w domku krewnego i miał do wyboru oprócz tej jedynie książkę o rzekomym wpływie znaków zodiaku na życie miłosne człowieka. Nie wiedział wówczas, co sądzić o podobnych opowieściach. Teraz jego niepewność jeszcze wzrosła.