Ustawy frankensteinowskie. Ci, którzy chcą odnieść korzyści z nowej techniki, muszą ponosić koszty nieprzewidzianych konsekwencji.
— To amerykańskie prawo — stwierdził Sarkar.
— Przypuszczam, że kanadyjski sąd przyjąłby podobną zasadę — odparła Cathy.
— Mimo to kopie trzeba powstrzymać — powiedział Sarkar.
— Tak — zgodziła się Cathy.
Sarkar popatrzył na Petera.
— Łap za telefon. Wykręć dziewięćset jedenaście.
— Ale co tu może poradzić policja? — zapytał Peter, rozkładając ramiona. — Może byłbym za tym, żeby ją zawiadomić, gdyby mogła w czymkolwiek pomóc.
— Mogłaby zarządzić zamknięcie sieci — stwierdził Sarkar.
— Chyba żartujesz. Tylko CSIS albo Królewska Kanadyjska Policja Konna mogłyby zrobić coś takiego i założę się, że musiałyby odwołać się do Ustawy o Stanie Wojny, żeby zawiesić prawo dostępu do informacji na tak wielką skalę. A jeśli kopie tymczasem przeniosą się do Stanów? Albo na drugi brzeg Atlantyku?
Peter potrząsnął głową.
— Nie ma możliwości, by kiedykolwiek udało nam się oczyścić z nich sieć.
Sarkar skinął powoli głową.
— Być może masz rację.
Przez pewien czas milczeli.
— Czy nie ma jakiegoś sposobu, byście sami usunęli je z sieci? — spytała wreszcie Cathy.
Popatrzyli na nią z wyczekiwaniem.
— No, wiecie — mówiła. — Napiszcie wirusa, który by je wytropił i zniszczył.
Pamiętam Internet Worm z czasów, kiedy byłam na uniwersytecie. W ciągu kilku dni rozprzestrzenił się na cały świat.
Sarkar wyglądał na podekscytowanego.
— Możliwe — powiedział. — To jest możliwe.
Peter popatrzył na niego. Starał się, by jego głos pozostał spokojny.
— Ostatecznie kopie są olbrzymie. Ich odszukanie nie powinno być zbyt trudne.
Sarkar pokiwał głową.
— Wirus, który sprawdzałby wszystkie pliki większe niż, powiedzmy, dziesięć gigabajtów… poszukiwałby dwóch albo trzech zasadniczych regularności charakterystycznych dla twoich sieci neuronalnych. Gdyby je znalazł, skasowałby plik. Tak, tak, chyba potrafiłbym napisać coś takiego. Zwrócił się w stronę Cathy.
— Znakomicie, Catherine!
— Ile czasu potrzebowałbyś? — zapytał Peter.
— Nie jestem pewien — odparł Sarkar. — Nigdy jeszcze nie pisałem wirusa. Parę dni.
Peter skinął głową.
— Módlmy się, żeby zadziałał. Sarkar spojrzał na niego.
— Pięć razy dziennie zwracam się twarzą w stronę Mekki, żeby się modlić. Być może mielibyśmy więcej szczęścia, gdybyście oboje również modlili się naprawdę.
Wstał z krzesła.
— Lepiej już pójdę. Czeka mnie kupa roboty.
ROZDZIAŁ 39
Peter próbował przygotować się do nieuniknionego spotkania. Mimo to za każdym razem, gdy zabrzęczał interkom, czuł, że serce zaczyna mu walić. W pierwszych kilku przypadkach był to fałszywy alarm. W następnym…
— Peter — odezwał się głos jego sekretarki. — Chce z tobą rozmawiać inspektor Philo z Policji Toronto.
Peter zaczerpnął bardzo głębokiego oddechu, zatrzymał go na kilka sekund, a potem wypuścił powietrze w długim, szepczącym westchnieniu. Nacisnął guzik interkomu.
— Przyślij ją tutaj.
W chwilę później drzwi jego gabinetu otworzyły się i do środka weszła Alexandria Philo. Spodziewał się, że będzie ubrana w mundur policyjny, lecz zamiast niego miała na sobie elegancki, profesjonalny szary blezer, spodnie marynarskie tej samej barwy oraz jedwabną bluzkę koloru kawy. Założyła też dwa maleńkie zielone kolczyki. Jej krótkie włosy były jaskrawo rude, a oczy jasnozielone. Była wysoka i niosła czarną walizeczkę.
— Witam, pani inspektor — powiedział Peter, wstając z miejsca i wyciągając rękę.
— Witam — odparła Sandra, ściskając mocno jego dłoń. — Jak rozumiem, spodziewał się pan mojego przybycia?
— Hm, dlaczego pani tak mówi?
— Nie mogłam nie usłyszeć tego, co zlecił pan swojej sekretarce. „Przyślij ją tutaj”. Ale ona nie podała panu mojego imienia ani nie udzieliła żądnej innej wskazówki, że jestem kobietą.
Peter uśmiechnął się.
— Jest pani bardzo dobra w swej specjalności. Żona opowiadała mi trochę o pani.
— Rozumiem.
Sandra siedziała cicho, spoglądając wyczekująco na Petera.
Ten roześmiał się.
— Z drugiej strony, ja też jestem bardzo dobry w swej specjalności. Jej ważny element stanowią spotkania z urzędnikami rządowymi, z których wszyscy odbyli kursy komunikacji interpersonalnej. Trzeba czegoś więcej niż przeciągająca się cisza, bym zaczął pleść, co mi ślina na język przyniesie.
Sandra parsknęła śmiechem. Gdy weszła do gabinetu, nie wydała się Peterowi ładna, lecz kiedy się śmiała, wywierała bardzo sympatyczne wrażenie.
— Proszę spocząć, pani Philo.
Uśmiechnęła się i usiadła na krześle. Wygładziła następnie spodnie, jak gdyby często nosiła spódnicę. Cathy miała taki sam nawyk.
Przez krótką chwilę panowała cisza.
— Napije się pani kawy albo herbaty? — zapytał Peter.
— Kawy, jeśli można. Z podwójnym cukrem i podwójną śmietanką. — Wyglądała na skrępowaną. — Nie lubię tej części mojej roboty, doktorze Hobson.
Peter podszedł do ekspresu.
— Proszę mi mówić Peter.
— Peter. — Uśmiechnęła się. — Nie podoba mi się to, w jaki sposób traktuje się ludzi zamieszanych w podobne sprawy. My, policjanci, często staramy się ich zastraszyć, nie dbając o dobre maniery ani zasadę domniemania niewinności.
Peter wręczył jej filiżankę kawy.
— A więc, doktorze… — urwała i uśmiechnęła się. — A więc, Peter, będę ci musiała zadać kilka pytań. Mam nadzieję, że rozumiesz, iż po prostu wykonuję swoją robotę.
— Oczywiście.
— Jak ci wiadomo, jeden z ludzi pracujących z twoją żoną został zamordowany.
Peter skinął głową.
— Tak. Ta wiadomość była dla mnie dużym wstrząsem.
Sandra przyjrzała mu się, przechylając głowę.
— Przepraszam — odezwał się Peter, zbity z tropu. — Czy powiedziałem coś niewłaściwego?
— Och, nic takiego. Chodzi o to, że są dowody użycia ogłuszacza do obezwładnienia ofiary. Dlatego twoje słowa o „dużym wstrząsie” wydały mi się zabawne. — Uniosła rękę. — Wybacz mi. W tym zawodzie człowiek staje się gruboskórny. — Przerwa. — Używałeś kiedyś ogłuszacza?
— Nie.
— A czy go masz?
— W Ontario wolno je posiadać tylko policji.
Sandra uśmiechnęła się.
— Ale można je kupić w stanie Nowy Jork albo w Quebecu.
— Nie — zaprzeczył Peter. — Nigdy go nie miałem.
— Przepraszam, ale musiałam o to zapytać.
— Skubane policyjne szkolenie — rzucił Peter.
— Dokładnie. — Uśmiechnęła się. — Czy znałeś zmarłego?
— Hansa Larsena? — Spróbował wymówić jego nazwisko z nonszalancją. — Jasne.
Widywałem go — tak jak większość kolegów z pracy Cathy — na nieformalnych spotkaniach albo na przyjęciach bożonarodzeniowych w jej firmie.
— I co o nim sądziłeś?
— O Larsenie? — Peter wypił łyk kawy. — Uważałem go za głąba.
Sandra skinęła głową.