Выбрать главу

— Ma dzisiaj wolny dzień — odparł sierżant. — Czy mógłby panu pomóc ktoś inny?

— Nie, to sprawa osobista. Czy wie pan, gdzie ona może być?

— Nie mam pojęcia — odparł policjant.

— Pewnie nie może mi pan podać numeru domowego?

— Chyba pan żartuje. — Sierżant roześmiał się.

Peter przerwał połączenie i wykręcił numer informacji.

— Philo, Sandra — powiedział, po czym przeliterował nazwisko.

— W spisie nie ma takiej osoby — odparł komputerowy głos.

Oczywiście.

— Philo, A. — ponowił próbę. — A od Alexandria.

— W spisie nie ma takiej osoby.

Cholera, pomyślał Peter. Ale policjant musiałby być szalony, żeby umieścić swój numer w książce. Chyba że nadal figurowała pod nazwiskiem byłego męża.

— Czy w spisie jest ktokolwiek o nazwisku Philo?

— W spisie nie ma takiej osoby.

Peter odłożył słuchawkę. Musiał istnieć jakiś sposób, żeby ją znaleźć…

Miejskie księgi adresowe. Widział je w bibliotece publicznej. Początkowo służyły do tego, by odnajdywać nazwisko powiązane z adresem, teraz jednak, gdy były na CD-ROM-ach w dostępie swobodnym, równie łatwo było wykonać przeciwną czynność — znaleźć adres powiązany z nazwiskiem. Peter połączył się telefonicznie z działem informacji Centralnego Oddziału Biblioteki Publicznej North York.

— Dzień dobry — odezwał się kobiecy głos. — Informacja.

— Dzień dobry — odparł Peter. — Czy posiadacie miejskie księgi adresowe?

— Tak.

— Czy mogłaby mi pani podać adres Alexandrii Philo? P-H-I-L-O.

— Chwileczkę, proszę pana. — Nastąpiła przerwa. — Nie mam tu żadnej A. Philo.

Jedyna osoba o tym nazwisku ma na imię Sandy.

Sandy — nie określająca płci wersja jej imienia. Dokładnie taki środek ostrożności, jaki zastosowałaby inteligentna, mieszkająca samotnie kobieta.

— A jakie jest źródło utrzymania Sandy Philo?

— Jest tu napisane „urzędnik państwowy”. To chyba może znaczyć wszystko.

— To ona. Czy mogłaby pani podać mi adres?

— Melville Avenue dwieście szesnaście.

Peter zanotował pośpiesznie adres.

— Czy jest też numer telefonu?

— Zapisano, że nie został podany.

— Dziękuję — powiedział Peter. — Bardzo pani dziękuję.

Odłożył słuchawkę. Nigdy nie słyszał o Melville Avenue.

Zajrzał do elektronicznego mapownika i odnalazł ją. Była w Don Mills. Nie tak daleko. Może dwadzieścia minut jazdy. Wiedział, że to szaleństwo, paranoiczna fantazja.

Mimo to…

Popędził do samochodu i przycisnął gaz do dechy.

ROZDZIAŁ 43

Po drodze Peter próbował wyszukać błędy w swej teorii, lecz stawała się ona coraz bardziej sensowna. Sandra miała wolny dzień. Dzień, gdy zapewne nie będzie miała broni.

Idealny dzień na zabójstwo gliniarza.

Ruch był wielki. Peter pochylał się nad klaksonem. Choć miał na tablicy rozdzielczej komputerowy ekran z planem miasta, skręcił w niewłaściwą stronę i wylądował w ślepej uliczce. Zawrócił z przekleństwem na ustach i ruszył w przeciwnym kierunku.

Wiedział, że prowadzi nieostrożnie. Gdyby zdołał tylko ostrzec Sandrę, zawiadomić ją, że ktoś może chcieć ją załatwić, był pewien, że potrafiłaby się obronić. Była policjantką.

Wreszcie skręcił w Melville Avenue. Oznaczony numerem dwieście szesnaście budynek był jednym ze stojących w szeregu, przylegających do siebie domków. Nic okazałego. Trawa wymagała strzyżenia. Przed budynkiem stał brązowy furgon Urzędu Dostarczania Paczek.

Znak drogowy ostrzegał, że przed szóstą wieczorem na ulicy nie wolno parkować.

Peter go zignorował.

Przyjrzał się domowi. Drzwi frontowe były zamknięte. To dziwne. Gdzie się podział doręczyciel?

Serce Petera waliło. Co, jeśli morderca był w środku?

Paranoja. Szaleństwo.

Ale…

Wysiadł z samochodu, poszukał klucza do bagażnika, w którym znalazł łyżkę do opon, złapał ją w obie dłonie i pognał do drzwi.

Miał już zadzwonić, kiedy usłyszał w środku odgłos czegoś uderzającego w podłogę.

Nacisnął guzik.

Żadnej reakcji.

Gdy się powiedziało A, trzeba także powiedzieć B, pomyślał.

Obok drzwi znajdowało się wąskie, sięgające od podłogi do sufitu, matowe okno.

Uderzył w nie łyżką do opon. Pękło. Ponownie walnął w nie metalowym narzędziem, wkładając w to całą siłę. Szkło rozprysnęło się na kawałki. Sięgnął ręką do środka, odsunął rygiel i otworzył szeroko drzwi.

Jego mózg z wysiłkiem starał się ogarnąć całą scenę. Z wejścia do salonu prowadziły krótkie schodki. Na ich szczycie stał wysoki mężczyzna w mundurze UDP. W rękach trzymał urządzenie przypominające nieco niezwykle duży portfel wykonany z szarego plastiku. Na podłodze za jego plecami leżała Sandra Philo, nieprzytomna bądź martwa. Obok niej widać było wielką, pękniętą wazę. Zapewne musiała ją przewrócić, kiedy padała na podłogę, stąd dźwięk, który słyszał.

Wysoki mężczyzna podniósł trzymane w dłoniach urządzenie i wycelował w Petera.

Ten wahał się przez pół sekundy, po czym…

Rzucił łyżką do opon tak mocno, jak tylko potrafił. Narzędzie wirując przeszyło powietrze.

Mężczyzna nacisnął guzik broni, lecz nie rozległ się żaden dźwięk. Peter rzucił się naprzód.

Łyżka do opon uderzyła nieznajomego w twarz. Trafiony runął na plecy tuż obok Sandry.

Peter zastanawiał się przez mgnienie oka, czy po prostu nie uciec, ale oczywiście nie mógł tego zrobić. Przemknął po krótkich schodach do salonu. Zabójca był oszołomiony. Peter pochwycił po drodze dziwną broń. Nie miał pojęcia, jak zrobić z niej użytek, zauważył jednak coś bardziej znajomego — służbowy rewolwer Sandry wystający z kabury przewieszonej przez oparcie krzesła w odległości paru metrów. Wetknął dziwne urządzę nie do kieszeni i złapał za rewolwer. Stojąc na środku pokoju, wycelował w zabójcę, który dźwigał się powoli na nogi.

— Stój! — ostrzegł. — Stój, bo będę strzelał.

Wysoki mężczyzna potarł się w czoło.

— Nie zrobiłbyś tego, kolego — powiedział z australijskim akcentem.

Peter zdał sobie sprawę, że nie wie, czy broń Sandry jest naładowana, a jeśli była, nie miał pewności, jak się z niej strzela. Zapewne wyposażono ją w jakiś mechanizm zabezpieczający.

— Nie zbliżaj się — ostrzegł.

Wysoki mężczyzna postąpił krok w jego stronę.

— Daj spokój, kolego — zaczął. — Nie chcesz zostać zabójcą. Nie masz pojęcia, co tu się dzieje.

— Wiem, że to ty zabiłeś Hansa Larsena — odparł Peter. — Wiem, że zapłacono ci za to sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.

Wiadomość ta wstrząsnęła nieznajomym.

— Kim jesteś? — zapytał, nie przestając się zbliżać.

— Stój w miejscu! — krzyknął Peter. — Stój w miejscu albo będę strzelał.

Spojrzał na rewolwer. Tutaj — to na pewno był bezpiecznik. Odsunął dźwignię i odciągnął kurek broni.

— Nie zbliżaj się! — wrzasnął. Sam jednak teraz się cofał. — Bo strzelę!

— Brak ci odwagi, kolego — stwierdził mężczyzna, zbliżając się powoli do niego przez salon.

— Strzelę! — krzyknął.

— Daj mi rewolwer, kolego. Pozwolę ci odejść.

— Stój! — zawołał Peter. — Proszę, stój!

Wysoki mężczyzna wyciągnął ku niemu długą rękę.

Peter zamknął oczy.

I strzelił… Huk był ogłuszający.