Выбрать главу

I tak jak wszyscy stwórcy po pewnym czasie zadumał się nad swym dziełem.

Co prawda, było to sztuczne życie.

To samo jednak można było powiedzieć i o nim. Dokładniej mówiąc, był sztucznym życiem pozagrobowym. Jemu jednak wydawało się ono rzeczywistością. Być może w ostatecznym rozrachunku tylko to się liczyło.

Peter — wilgotny, złożony z węgla Peter — stwierdził, że w głębi serca wie, iż symulowane życie nie jest równie prawdziwe, równie żywe jak biologiczne.

Nie doświadczył jednak tego, czego doświadczał teraz Duch.

Cogito ergo sum.

Myślę, więc jestem.

Nie był samotny. Jego sztuczna ekologia nie przestawała rozwijać się, ale to on oceniał przystosowanie, on określał kryteria selekcji i wytyczał kierunek, w którym miało zmierzać życie.

I wreszcie odnalazł genetyczny algorytm, którego poszukiwał, prowadzący do sukcesu plan, który najlepiej pasował do jego symulowanego świata.

W świecie Petera i Cathy Hobsonów najlepszym sposobem przetrwania było rozpraszanie swych genów, by dotarły wszędzie, gdzie tylko mogły. Ten właśnie fakt kierował ludzkim zachowaniem, a nawet zachowaniem wszystkich form życia na Ziemi, od samego początku.

Najwyraźniej jednak owa rzeczywistość ukształtowała się przypadkowo. Jeśli Duch potrafił to określić, ewolucja na Ziemi nie miała żadnego celu ani zamysłu, a kryteria sukcesu zmieniały się w zależności od środowiska.

Tutaj jednak, we wszechświecie stworzonym przez Ducha, ewolucja była sterowana.

Nie było naturalnego doboru. Istniał tylko Duch.

Jego sztuczne życie rozwinęło już rozum i kulturę, język i myśl. Stworzone przez niego istoty mogły się porównywać w swej pełnej niuansów, zawiłej strukturze do ludzi.

Różniły się jednak od nich pod jednym, bardzo istotnym względem. Dla potomków Ducha tylko jedna strategia była skuteczna, umożliwiała przekazanie swych genów następnemu pokoleniu. Polegała na nieosłabianiu pierwotnej więzi między dwoma osobnikami.

Jego symulowana ewolucja potrzebowała długiego czasu, by ukształtować organizmy funkcjonujące na tej zasadzie, organizmy, dla których monogamia była najskuteczniejszą strategią przetrwania, które rozkwitały na współdziałaniu dwóch i tylko dwóch istot połączonych prawdziwą, trwającą całe życie więzią.

Miało to konsekwencje zarówno ledwo uchwytne, jak i wyraźnie namacalne. Na poziomie makroskopowym Peter z zaskoczeniem przekonał się, że jego nowe istoty nie toczą wojen, nie pragną podbić swych sąsiadów ani zagarnąć ich ziemi.

To jednak była uboczna korzyść.

Całe życie razem. Całe życie bez zdrady.

Duch popatrzył na swój nowy świat, świat, który stworzył, świat, dla którego był Bogiem.

Po raz pierwszy od bardzo dawna zdał sobie sprawę, że pragnie wykonać fizyczną czynność, chce zrobić coś, do czego potrzebne było ciało i mięśnie, krew i kości.

Chciał się uśmiechnąć.

EPILOG

Hobsonowie mieli wielkie szczęście. Przeżyli razem jeszcze pięćdziesiąt lat. Lat pełnych szczęścia i smutku, radości i bólu. Cieszyli się nimi w pełni, napawając się każdą minutą. Nadszedł jednak kres. Cathy Hobson odeszła spokojnie, podczas snu, 29 kwietnia 2062 roku, w wieku dziewięćdziesięciu jeden lat.

Jak często zdarza się w przypadku par, które były razem tak długo, Peter Hobson, który pozostał w domu sam, poczuł w trzy tygodnie później ostry ból w klatce piersiowej.

Zawiadujący domem komputer zauważył, że Peter upadł na podłogę, i wezwał karetkę, choć nie uważał za prawdopodobne, by pomoc przybyła na czas.

Peter przetoczył się na bok. Ból był rozdzierający.

Wybór Hobsona, pomyślał.

Koń stojący najbliżej drzwi.

Drzwi, które się przed nim otwierały…

I wtem, nagle, ból zniknął.

Wiedział, że jego serce odmówiło posłuszeństwa. Czuł wzbierającą w nim panikę, lecz po chwili została ona odsunięta na bok, wyparta, całkiem jakby należała do jakiegoś innego jego, ja”.

I nagle wszystko się zmieniło.

Nic nie widział.

Nic nie słyszał.

W gruncie rzeczy, nie czuł nic w normalnym, ludzkim sensie tego słowa — żadnego dotyku, zapachu, smaku. Opuściło go nawet niewypowiedziane wrażenie posiadania ciała, świadomość tego, jaką pozycję zajmują jego członki.

Nie miał żadnych zmysłów, oprócz…

Oprócz… wrodzonej zdolności przyciągania do czegoś… czegoś odległego, czegoś olbrzymiego.

Nadal był Peterem Hobsonem, inżynierem, biznesmenem i… czuł to wyraźnie, z pewnością kimś jeszcze.

Tak, nadal był… Hobsonem, tak jest. Peterem G. G było skrótem od… cóż, nieważne.

Pamiętał…

Nic nie pamiętał. Absolutnie nic. Wszystko mu umknęło.

Oczywiście. Pamięć miała charakter biochemiczny, była zakodowana w sieciach neuronalnych. Został odcięty od jej nośnika.

On został odcięty — zaimek był nieodpowiedni. Bardziej właściwe byłoby „ono”.

Pozbawiony płci intelekt…

Było intelektem bez wspomnień, bez wywoływanych hormonami wahań nastroju, bez wywołujących zmęczenie trucizn, endorfin czy… czy tysięcy innych chemicznych substancji, których nazw już sobie nie przypominało. Oderwane od chemii, rozdzielone z biologią, odłączone od materialnej rzeczywistości.

Ruch nie ustępował. Popychał je naprzód, kierował ku… czemuś.

Co zostawało z osoby, gdy usunięto wszystko, co było ciałem i fizycznym mózgiem?

Tylko jedno. Jedyne, co mogło przetrwać.

Tylko esencja. Iskra. Sedno.

Dusza.

Pozbawiona płci, tożsamości, pamięci, uczuć.

A jednak…

Coś się zbliżało.

Jakaś rzecz, wielka i wibrująca.

Poprawka — wiele rzeczy. Tuziny — nie, tysiące. Nie, jeszcze więcej. O całe rzędy wielkości więcej. Miliardy. Miliardy skupione razem i funkcjonujące jako jedna całość.

Dusza wiedziała już, czym jest. Wreszcie zrozumiała. Otrzymała odpowiedzi na wszystkie swe pytania. Była okruchem, jotą, najmniejszą cząstką, fundamentalną, niepodzielną bryłą.

Atomem Boga.

Wreszcie połączyła się z rodzicem, zjednoczyła z ogromem, zmieszała z nim, dotykając wszystkiego, co kiedykolwiek było czy miało być człowiekiem.

To nie było niebo. Ani piekło.

To był dom.