– Wizyty twoje będą w przyszłości jeszcze kosztowniejsze, mój drogi, mam obecnie większą władzę – zamruczał H~eron.
– Wiem o tym – odparł de Batz – nowe prawo. Możesz zaskarżyć kogo zechcesz, poszukiwać i skazywać kogo chcesz i wysyłać przed trybunał, nie dając najmniejszej nadziei ratunku – wiem.
– Czy po to przyszedłeś w nocy do mnie, aby mi to wszystko opowiedzieć? – zaperzył się H~eron.
– Nie. Przyszedłem tak późno, gdyż przypuszczam, że w przyszłości ty i twoi powiernicy będziecie tak zajęci przez cały dzień polowaniem dla gilotyny, że tylko nocne godziny pozostaną dla przyjaciół. Widziałem cię przed kilkoma godzinami w teatrze, więc miałem nadzieję, że jeszcze się nie położyłeś.
– Dobrze, a czego żądasz?
– Raczej, powiedzmy, czego ty żądasz, obywatelu H~eronie?
– Za co?
– Za moją ciągłą swobodę działania za twoimi plecami.
H~eron odsunął nagłym ruchem krzesło i zaczął przechadzać się po pokoju wielkimi krokami. Spoglądał piorunującym wzrokiem na de Batza, przypatrującego się z pochyloną na bok głową przymrużonymi oczyma spokojnie temu nieludzkiemu potworowi, który otrzymał tego dnia nieograniczoną władzę nad tysiącami istot ludzkich.
H~eron był jednym z tych mężczyzn, którzy są niepokaźni pomimo wysokiego wzrostu. Głowę miał małą, wąską, włosy spadające w nieładzie na czoło, plecy kabłąkowate, a nogi długie, kościste, zgięte w kolanach jak u spracowanego konia. Zapadnięte policzki i duże wyłupiaste oczy o okrutnym wyrazie stanowiły dziwną sprzeczność z miękkim kształtem ust o czerwonych pełnych wargach i nikłym podbródku.
Nawet w tej chwili, gdy patrzył na de Batza, chciwość i okrucieństwo staczały w nim zaciętą walkę, której wynik zawsze jest niepewny u ludzi tego pokroju, co on.
– Nie wiem, czy w dalszym ciągu będę miał z tobą do czynienia. Jesteś obmierzłą sztuką, która dosyć już narzucała się komitetowi bezpieczeństwa publicznego przez przeszło dwa lata. Chciałbym z przyjemnością zmiażdżyć cię raz na zawsze jak uprzykrzoną muchę.
– Z przyjemnością, nie wątpię o tym, ale bardzo byłoby to niepraktyczne z twojej strony – odparł zimno de Batz. – Otrzymasz trzydzieści pięć liwrów za moją głowę, a ja ofiaruję ci dziesięć razy więcej za moją wolność działania.
– Wiem, ale ta gra staje się zbyt niebezpieczna.
– Czemu? Jestem bardzo mało wymagający. Żądam niewiele: nie puszczaj swej sfory na mój trop…
– Masz zbyt wielu sprzymierzeńców…
– Nie chodzi mi wcale o nich – nie suszę sobie głowy o ich bezpieczeństwo, niech sami sobie radzą.
– Ale ile razy złowimy którego z nich, mogą ciebie wydać w sądzie.
– W czasie tortur, wiem – dodał de Batz spokojnie, wyciągając nad ogniem ospowate ręce. – Używacie teraz tortur w sądzie, prawda, przyjacielu? Ty z twoim poplecznikiem prokuratorem zaprowadziliście wszystko, co tylko piekło wymyślić może.
– Co ci do tego? – rzekł H~eron szorstko.
– Ależ nic a nic, naturalnie! Chciałem ci nawet zaofiarować trzy tysiące pięćset liwrów z obietnicą, że więcej nie będę się już zajmował tym, co się dzieje w murach więzienia.
– Trzy tysiące pięćset liwrów! – zawołał H~eron z takim zdumieniem, że nawet jego oczy straciły błysk okrucieństw, przybierając wyraz najwyższej chciwości.
– Dwa małe zera, dodane do trzydziestu pięciu, który otrzymałbyś za moją głowę – rzekł de Batz, i jakby od niechcenia ręka jego wsunęła się do kieszeni płaszcza. – Nie mieszaj się do moich spraw przez trzy tygodnie, a pieniądze będą twoje.
Zapadło milczenie. Przez wąskie, zakratowane okno srebrzyste promienie księżyca walczyły z żółtym światłem lampy oliwnej, oświecając bladą twarz agenta komitetu, w którego duszy toczyła się walka między okrucieństwem a chciwością.
– A więc, czy załatwimy interes? – spytał w końcu de Batz, swym miodowym głosem, na wpół wyciągając kuszący zwój papierków. – Daj mi tylko zwykłe pokwitowanie, a pieniądze będą twoje.
H~eron mruknął zawistnie:
– To niebezpieczna zabawka, mówię ci. Pokwitowanie wpadnie w niepowołane ręce i znajdą się ni stąd ni zowąd pod gilotyną.
– Pokwitowanie może wpaść jedynie w ręce sprzymierzonych – odparł Gaskończyk – bo nawet jeżeli mnie zaaresztują, to i w tym wypadku dostanie się do rąk agenta komitetu, któremu na imię H~eron. Musisz ryzykować, przyjacielu – przecież i ja czynię to samo.
H~eron wahał się jeszcze przez chwilę. De Batz śledził go spode łba. Niejednego już z tych patriotów wypróbował w ten sposób i zawsze austriackie pieniądze przeważały na szali.
Monarchistyczny konspirator nie lubił narażać własnej osoby, ale tu pewien był wyniku. Patrzył na H~erona, uśmiechając się z zadowoleniem.
– Dobrze – rzekł w końcu główny agent. – Wezmę pieniądze, ale pod jednym warunkiem.
– A tym jest?…
– Że nie będziesz się wtrącał do małego Kapeta.
– Do delfina?
– Wszystko mi jedno, jak go nazywasz – odparł H~eron, zbliżając się do de Batza i patrząc na niego z góry z nietajoną nienawiścią. – Nazwij, jak chcesz tę małą żmiję, ale pozostaw ją w spokoju.
– To znaczy, że chcecie go po prostu zabić… A w jaki sposób mam temu zapobiec?
– Ty i twoi sprzymierzeńcy wciąż spiskujecie, aby go wykraść. To się nie uda. Mówię wam, że się to nie uda. Gdyby ten dzieciak znikł z więzienia, byłbym człowiekiem straconym. Robespierre mówił mi to nieraz. Dlatego też zostaw go, nie wtrącaj się do niego, bo inaczej nie ruszę palcem dla ciebie, a w dodatku postaram się, żeby raz z tobą skończyć.
Wyglądał tak drapieżnie, że mimo wolli samolubny spiskowiec wzdrygnął się pod wpływem nieprzezwyciężonego strachu. Odwrócił wzrok od piorunującego spojrzenia H~erona, podobnego w tej chwili do hieny, której chcą wydrzeć zdobycz z pazurów. Wpatrzył się w ogień w głębokim zamyśleniu. Słyszał ciężkie kroki przeciwnika i widział jego cień, rysujący się na pustych ścianach izby. Nagle uczuł, że ktoś chwyta go za ramię. Zerwał się z miejsca ze zdławionym krzykiem lęku, na który H~eron odpowiedział wybuchem śmiechu. Agent komitetu uradowany był widocznym strachem przyjaciela. Nic go nie cieszyło więcej, niż wzbudzanie przerażenia w otoczeniu.
– Muszę iść na zwykłą nocną inspekcję – rzekł – chodź ze mną, obywatelu de Batz.
Ponura wesołość odmalowała się na jego twarzy, gdy wymawiał te słowa, brzmiące raczej jak rozkaz. A gdy de Batz wahał się, skinął na niego raz jeszcze i wyszedł na korytarz z latarnią w ręku. Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i zadzwonił nimi niecierpliwie, przywołując w ten sposób towarzysza.
– Chodź, obywatelu – rzekł szorstko – chcę pokazać ci jedyny skarb w tym domu, którego wasze przeklęte palce nigdy nie dotkną.
De Batz machinalnie wstał. Usiłował pohamować strach, który nim owładnął, powtarzając sobie w duchu, że nie ma powodu do lęku. H~eron nigdy nie ośmieli się targnąć na niego. Chciwość szpiega była najlepszym zabezpieczeniem dla człowieka, który rozporządzał milionami, a H~eron wiedział doskonale, że mógł zrobić ze spiskowca niewyczerpane źródło dochodów.
Trzy tygodnie przeminą prędko, i znów nadarzy się sposobność zysku, póki de Batz żywy i wolny. H~eron czekał przy drzwiach. De Batz zastanawiał się, ile nędzy i okrucieństwa odkryje mu ta nowa inspekcja. Ostatecznym wysiłkiem opanował nerwy, włożył płaszcz na ramiona i wyszedł za H~eronem.
Rozdział VII. „Najcenniejsze życie
w Europie”
I znów prowadzono go przez długie korytarze olbrzymiego gmachu. I znów z wąskich zakratowanych okien dochodziły go rozdzierające jęki, zdradzające tajemnicę groźnych murów. H~eron szedł przodem tak szybko, że de Batz zaledwie mógł dotrzymać mu kroku.