Znał on dobrze rozkład starego więzienia. Mało ludzi w Paryżu było tak dokładnie poinformowanych o tajnych przejściach i całej sieci cel i korytarzy, zbadanych przez de Batza po niestrudzonych wysiłkach. On sam mógł zaprowadzić H~erona do drzwi wieży, gdzie więziono małego delfina, ale niestety, nie posiadał do niej kluczy.
Postawiono straże przy każdej bramie i w końcu każdego korytarza. Na wielkim podwórzu, przepełnionym w porze obiadowej więźniami, snuli się żołnierze, choć w tej chwili nie było na nim skazańców. Kilku z nich przechadzało się tam i z powrotem z bagnetem na ramieniu, inni siedzieli na ziemi, paląc fajki lub grając w karty, lecz znać było, że pilnie czuwają.
Poznawano wszędzie po drodze H~erona i choć w tych dniach równości nikt nie prezentował broni, każdy żołnierz na posterunku cofał się na jego widok albo otwierał drzwi przed wszechpotężnym agentem komitetu. De Batz nie posiadał skutecznych środków, aby się dostać do męczeńskiego małego króla. Obaj mężczyźni szli jeden za drugim w milczeniu. Gaskończyk zwracał baczną uwagę na wszystko, co widział: na drzwi bramy, posterunku, jednym słowem na wszystko, co mogło być przeszkodą lub pomocą w jego wielkim przedsięwzięciu. W końcu znalazł się powtórnie przy bramie wejściowej, gdzie mieściła się loża odźwiernego.
Tu napotkał niezliczoną ilość żołnierzy. Dwóch stało na straży przy okienku, inni rzędem przy ścianie. H~eron zapukał kluczami do drzwi odźwiernego; gdy nie otworzono mu natychmiast, popchnął je nogą.
– Gdzie dozorca? – spytał gniewnie.
Z rogu małej izby doszła go mrukliwa odpowiedź:
– Poszedł do łóżka.
Człowiek, który poprzednio zaprowadził e Batza do drzwi H~erona, powstał z wolna. Drzemał sobie widocznie w kącie i obudził się na dźwięk ostrego głosu agenta komitetu. Trzymał w jednej ręce but, a w drugiej szczotkę.
– Weź tę latarnię – rzekł H~eron – i chodź ze mną. Czemu jeszcze tu siedzisz? – dodał po chwili.
– Obywatelowi odźwiernemu nie spodobał się mój sposób czyszczenia butów – mamrotał człowiek, spluwając ze złością na ziemię. – Wybredny! Przeklęte miejsce… dwadzieścia cel sprzątać i buty czyścić lada dozorcy i odźwiernemu. Zapytuję, czy to odpowiednie zajęcie dla prawego, wolno urodzonego patrioty?
– Jeżeli jesteś niezadowolony, obywatelu Dupont – odrzekł zimno H~eron – możesz odejść, kiedy chcesz. Pełno jest innych, którzy czekają na to miejsce.
– Dziewiętnaście godzin na dzień i dziewiętnaście sous zapłaty… czternaście dni pracowałem w tym areszcie…
Mruczał coś w dalszym ciągu, ale H~eron, nie zwracając już więcej uwagi na niego, odezwał się do grupy żołnierzy, stojących w pobliżu:
– Naprzód, kapralu, weź ze sobą czterech ludzi, idziemy do wieży.
Mała garstka ruszyła z miejsca. Przodem szedł człowiek z latarnią, ów przewodnik de Batza ze zgiętym krzyżem i kabłąkowatymi kolanami, potem kapral z dwoma żołnierzami, H~eron z de Batzem, a w końcu straż.
H~eron wręczył pęk kluczy Dupontowi, który czekał przy bramie, aż mała procesja przejdzie, a potem zamykał ją starannie.
Przeszli kręcone schody z masywnego kamienia i stanęli przed żelaznymi drzwiami. De Batz zamyślił się głęboko. Nie spodziewał się tak silnej straży, pilnującej „najcenniejszego życia w Europie”. Jakiej sumy zażądają w zamian za nie? Jakaż nadludzka pomysłowość i odwaga zerwie przeszkody, wzniesione wkoło młodego życia, więdnącego w czeluściach tej ciemnej wieży? Gruby, małoduszny spiskowiec nie miał ani odwagi, ani sprytu, ale pieniędzy miał w bród. Sądził, że i tamte zalety posiadał w wysokim stopniu, ale niestety nie oddały mu one wielkich usług w próbach, powziętych swego czasu dla wyratowania członków rodziny królewskiej. W nadmiernym swym egoizmie nie chciał przyznać, że „Szkarłatny Kwiat” i jego liga przewyższają go pod każdym względem i nie życzył sobie ich pomocy.
Głos H~erona obudził go z tych rozmyślań. Naczelny agent wołał człowieka z latarnią, by zbliżył się ze światłem. Wyciągnął klucz z kieszeni i otworzywszy ciężkie drzwi, przepuścił de Batza i Duponta. Następnie podążył za nimi, zamknął drzwi od wewnątrz i pozostawił żołnierzy na straży przy schodach.
Trzej mężczyźni znajdowali się teraz w ciemnym, pustym przedpokoju, w którym nie było innych mebli prócz dużej szafy, zajmującej całą długość ściany. Szara tapeta, czarna od wilgoci, zwieszała się w strzępach tu i ówdzie.
H~eron zapukał do małych drzwi naprzeciwko.
– Hola! – zawołał. – Simon, mój stary, jesteś tu?
Z wnętrza dała się słyszeć ożywiona rozmowa, jakby mężczyzny z kobietą, przeplatana dziecinnym głosem. Równocześnie usłyszano zbliżające się kroki i drzwi otworzyły się na oścież. Powietrze w pokoju było tak duszne, że w pierwszej chwili uderzała jedynie woń tytoniu i wódki.
Dupont postawił latarnię na ziemi i usiadł w kącie korytarza. Widocznie często tu przychodził, i mało go zajmowały inspekcje H~erona.
De Batz spojrzał dokoła z ciekawością i obrzydzeniem.
Sam pokój był dość duży, ale trudno było sądzić o jego rozmiarach, tak był zastawiony przeróżnymi sprzętami i meblami o rozmaitych stylach i kształtach. W jednym kącie stało olbrzymie drewniane łóżko, w drugim ogromna kanapa. Wielki stół na środku otoczony był co najmniej czterema szerokimi fotelami; nie brakowało też szaf, biurka, dużego zwierciadła i umywalni, przeróżnych skrzyń, pudeł, plecionych krzeseł i kufrów. Wyglądało to raczej na skład starych mebli niż na pokój mieszkalny.
Pośrodku tego wszystkiego de Batz spostrzegł dwoje ludzi, patrzących na niego spode łba. Mężczyzna tęgiej budowy o myszowatych włosach, zaczesanych w tył głowy, miał jasne, szeroko otwarte oczy i niezwykle grube, obwisłe wargi. Tuż za nim stała młoda jeszcze kobieta, której ociężała postać i blada cera zdradzały brak ruchu i wątłe zdrowie.
Oboje patrzyli na de Batza z zaciekawieniem, a na H~erona z widocznym uszanowaniem. Po chwili kobieta odsunęła się nieco na bok i zimnym oczom Gaskończyka ukazała się bolesna twarzyczka niekoronowanego króla Francji.
– Czemu Kapet jeszcze się nie położył? – spytał H~eron, gdy spostrzegł dziecko.
– Nie chciał zmówić dzisiaj pacierza ani wypić lekarstwa – odparł Simon, śmiejąc się rubasznie. – To psi zawód…
– Jeżeli ci to miejsce nie dogadza – odparł sucho H~eron – możesz prosić o zwolnienie – nie będzie trudno o zastępcę.
Szewc mruknął gniewnie i splunął w stronę dziecka.
– To małe szczenię więcej sprawia kłopotu niż można znieść.
Chłopiec mało zwracał uwagi na brutalne wyzwiska, którymi obrzucał go Simon. Stał spokojnie w kącie pokoju, zaciekawiony widokiem de Batza, którego nie znał. De Batz zauważył, że dziecko miało wygląd dobrze odżywionego. Miało na sobie wełnianą ciepłą koszulę, sukienne spodnie, grube pończochy i buciki, ale ubranie było brudne, jak również ręce i twarz. Złote loki, gładzone niegdyś wypieszczoną ręką młodej królowej, zwisały w nieładzie koło drobnej twarzyczki, z której dawno już zniknął wszelki ślad godności osobistej.
Ludwik XVII nie robił wrażenia dziecka katowanego, choć plecy jego często uginały się pod razami okrutnego opiekuna; bladą jego twarzyczkę cechowała raczej bierna obojętność i odpychająca chęć przypodobania się.
Gdy H~eron rozmawiał z Simonem, kobieta zawołała chłopca. Zbliżył się do niej bez najmniejszego strachu. Podniosła róg brudnego, ostrego fartucha i wytarła mu usta i twarz.
– Nie mogę utrzymać go w czystości – rzekła, jakby dla uniewinnienia się, spoglądając na de Batza. – A teraz zachowaj się jak przystało na grzecznego chłopca – dodała – zwracając się do delfina – wypij lekarstwo i zmów pacierz, aby ucieszyć „mamę”. Potem pójdziesz do łóżka.