Выбрать главу

Wzięła ze stołu szklankę, napełnioną bezbarwnym płynem, który de Batz wziął w pierwszej chwili za wodę i przytknęła ją do ust dziecka.

Odwróciło głowę i zaczęło płakać.

– Czy lekarstwo bardzo niedobre? – spytał Gaskończyk.

– Mój Boże! Ależ nie, obywatelu, to najlepsza wódka, jaką można dostać – zawołała kobieta. – Kapet ją bardzo lubi, prawda? Ona dodaje ci humoru i śpisz po niej lepiej. Wczoraj wychyliłeś chętnie całą szklankę, więc i dziś uczynisz to samo. Wiesz dobrze, że „papa” gniewa się, gdy nie wypijesz przynajmniej pół szklanki – dodała, zniżając głos.

Dziecko wzbraniało się jeszcze przez chwilę, ale w końcu doszło widocznie do przekonania, że rozsądniej będzie nie upierać się dłużej i wzięło szklankę z rąk pani Simon. A wtedy de Batz ujrzał potomka Ludwika XVI pijącego wódkę na rozkaz żony prostego szewca, którą nazywał imieniem najświętszym i najdroższym dla każdego dziecka.

De Batz, choć nie był idealistą, odwrócił się ze wstrętem.

Simon przyglądał się tej scenie z widocznym zadowoleniem. Chichotał z ukontentowania i błysk triumfu zaświecił w jego wyłupiastych oczach.

– A teraz, mój mały – rzekł jowialnie – chcę, by obywatel usłyszał twój pacierz.

Skinął na Gaskończyka, aby i on wziął udział w mającym nastąpić przedstawieniu. Wyciągnął z kąta pokoju zatłuszczoną czapkę, ozdobioną trójkolorową kokardą i brudną podartą chorągiew, która niegdyś była biała, z wyhaftowanym złotym kwiatem lilii. Wsadził czapkę na głowę dziecka i rzucił chorągiew na ziemię.

– Twój pacierz, Kapet! – zawołał chichocząc.

Jego ruchy były rubaszne – silił się widocznie na najjaskrawsze prostactwo. Obijał się o meble, chodząc po pokoju, kopał nogą krzesła, stojące mu na drodze. De Batz pomyślał mimo woli o ciszy salonów wersalskich, o całych zastępach wytwornych dam, opiekujących się niegdyś dzieckiem, które stało teraz przed nim w czerwonej czapce na złotej główce z wyrazem bezmyślnej, tępej obojętności. Posłusznie, odruchowo chłopiec stanął na fladze, którą Henryk IV miał pod Ivry, a król_słońce stawiał na froncie swych wojsk. I oto Ludwik XVII, król Francji z Bożej łaski, najstarszy syn Kościoła, tratował nogami chorągiew Ludwika świętego i tańczył potworny taniec na jej strzępach. Krzykliwym głosem zaśpiewał karmaniolę.

Jego blade zwykle policzki pałały, oczy błyszczały nienaturalnym ogniem pod wpływem zabójczego trunku. W pięknej rączce trzymał czerwoną czapkę z trójkolorową kokardą i krzyczał na cały głos:

– Niech żyje republika!

De Batz zatkał sobie uszy i chciał uciec z tego miejsca hańby.

Pani Simon aż klaskała w ręce z uciechy, patrząc z dumą i macierzyńską jakby miłością na swego wychowanka. Simon utkwił badawczy wzrok w H~eronie, oczekując słowa uznania, ale ten skinął tylko potakująco głową.

– Teraz twój katechizm, Kapet! – krzyknął Simon ochrypłym głosem.

Chłopiec stanął na baczność w czapce na głowie, z rękoma na biodrach. Rozstawił szeroko nogi na starej chorągwi o białej lilii, dumie swych praojców.

– Twoje nazwisko? – spytał Simon.

– Ludwik Kapet – odpowiedziało dziecko jasnym, pewnym głosem.

– Kim jesteś?

– Obywatelem republiki francuskiej.

– Kto był twój ojciec?

– Ludwik Kapet, król, tyran, który zginął z woli ludu.

– A twoja matka?

– Była…

Z ust de Batza wyrwał się mimowolny okrzyk zgrozy. Kimkolwiek ten człowiek był, urodził się dżentelmenem i krew burzyła się w nim na widok tego, co się tu działo. Ta haniebna scena przejęła go wstrętem – zwrócił się gwałtownie ku wyjściu.

– Cóż, obywatelu? – spytał główny agent ironicznie. – Nie jesteś zadowolony z tego, co widzisz?

– Może by ów obywatel wolał zobaczyć Kapeta na złotym tronie, a nas klęczących u jego stóp, całujących go po rękach? – wtrącił jadowicie Simon.

– W pokoju jest duszno – tłumaczył się de Batz, kierując się wciąż ku drzwiom – mam zawrót głowy.

– Pluń na tę przeklętą chorągiew jako dobry patriota, za przykładem Kapeta – pouczył go Simon szorstko.

– A teraz, Kapet, mój synu – dodał, popychając chłopca – idź do łóżka, jesteś dosyć pijany, jak przystoi na dobrego republikanina.

Pociągnął chłopca żartobliwie za ucho i uderzył go w plecy kolanem. Nie chciał bynajmniej dokuczyć dziecku, bo się na nie w tej chwili nie gniewał. Przeciwnie, zadowolony był z wrażenia, jakie uczyniły na obecnych pacierz i katechizm Kapeta. Chłopiec po sztucznym podnieceniu odczuł nieprzeparte pragnienie snu. Nie rozbierając się, ani myjąc, rzucił się na sofę. Pani Simon z troskliwością podłożyła mu poduszkę pod głowę i dziecko usnęło natychmiast.

– Dobrze, bardzo dobrze, obywatelu Simonie – rzekł H~eron, zwracając się ku drzwiom – doniosę o tym komitetowi bezpieczeństwa publicznego. A wy, obywatelko Simon – dodał, zwracając się groźnie do kobiety – zanadto troskliwości okazujecie tej małej żmii. Nie potrzeba dawać poduszki pod głowę. Mamy wielu dobrych patriotów, którzy nie mają poduszek. Zabierz ją natychmiast. Buciki też są zbyteczne – chodaki wystarczą.

Obywatelka Simon nic nie odpowiedziała, gdyż piorunujące spojrzenie męża stłumiło odpowiedź na jej ustach. De Batz rzucił ostatnie wejrzenie na śpiące dziecko. Niekoronowany król francuski pogrążony był w ciężkim śnie z niedopowiedzianymi obelgami przeciwko zmarłej matce.

Rozdział VIII. Arcades Ambo

– W ten sposób dochodzimy do swych celów – rzekł twardo H~eron, wracając z towarzyszem do mieszkania.

Pierwszy raz w życiu de Batz był pod wrażeniem tego, co widział i na jego rumianej twarzy odbijały się ślady głębokiego wzburzenia.

– Jesteśmy prawdziwymi szatanami! – wykrztusił.

– Jesteśmy prawymi patriotami – odparł H~eron – gdyż staramy się, by nasienie tyranów wiodło dziś takie życie, jak tysiące dzieci za rządów jego ojca. Co mówię, los jego jest jeszcze stokroć lepszy; ma co jeść i nosi ciepłe ubranie. Niezliczone rzesze niewinnych dzieci, które nie mają na sumieniu zbrodni despotycznego ojca, muszą mrzeć z głodu, podczas gdy on ma wszystkiego pod dostatkiem.

Wyraz twarzy H~erona był tak okrutny, że po raz drugi de Batza przeszył dreszcz. W porównaniu do Bourbonów, których uważał za ciemiężycieli ludu, główny agent nie był niczym innym jak dzikim zwierzęciem, pragnącym zatopić swoje kły w ciele tych, których pięty gniotły niegdyś jego własny kark.

De Batz doszedł do przekonania, że nawet za cenę milionów nie wyrwie z jego szponów syna Ludwika XVI. Żadne przekupstwo tu nie pomoże; jedynie przebiegłość lisia i genialna pomysłowość zdołają pokonać ową zwierzęcą siłę.

H~eron rzucał na niego podejrzliwe spojrzenia.

– Usunę Simona, skoro tylko znajdę lepszego patriotę; nie dowierzam jego żonie. Lepiej obejść się bez niej. Dziś mamy środę, w niedzielę już ich nie będzie. Widziałem, jak przypatrywałeś się tej kobiecie – dodał, uderzając kościstą pięścią o stół z taką siłą, że aż pióro, atrament i papiery podskoczyły z hałasem – i gdybym przypuszczał, że ty…

De Batz sięgnął znów po zwitek papierowych pieniędzy, ukrytych w kieszeni płaszcza.

– Gdybyś się odważył sięgnąć po Kapeta – rzekł H~eron już spokojniej – oddałbym cię w tej chwili w ręce trybunału.

Czynny umysł de Batza pracował pilnie. Miał nadzieję, że uda mu się wyzyskać wizytę u delfina, ale zamiar oddalenia Simona rozczarował go niemało. Żonę szewca można było łatwo przeciągnąć na swoją stronę – teraz wszystkie te nadzieje spełzły na niczym. Choć H~eron szalał i rzucał się jak hiena, de Batz ani na chwilę nie odstąpił od planu, który miał przysporzyć mu miliony.