A co do tego Anglika, zwanego „Szkarłatnym Kwiatem”, to trzeba raz z nim skończyć – on stanowił główną przeszkodę w korzystnym rozwiązaniu spisku. Ponieważ de Batz będzie musiał postępować z wielką ostrożnością wskutek wrogiej postawy H~erona, ten przeklęty „Szkarłatny Kwiat” mógł go łatwo wyprzedzić i pozbawić złotej nagrody. Na samą myśl o tym porywała gaskońskiego rojalistę taka sama wściekłość, jak i głównego agenta komitetu bezpieczeństwa publicznego.
Rozmyślania de Batza przerwały głośne wyrzekania H~erona.
– Jeżeli ten mały szczeniak ucieknie – rzekł – koniec ze mną. Znajdę się na szafocie razem z tymi podłymi arystokratami. Mówisz, że jestem nocnym ptakiem, obywatelu? Zapewniam cię, że nie śpię ani w dzień, ani w nocy z powodu tego smarkacza. Nie dowierzam Simonom.
– Nie dowierzasz im? – zawołał de Batz – nie znajdziesz chyba na świecie gorszych potworów!
– Gorszych potworów! – krzyknął H~eron – oni nie spełniają należycie swego obowiązku. Dążymy do tego, by ów syn tyranów stał się prawdziwym patriotą i republikaninem, aby w razie gdyby wasi konfederaci go odbili, nie mógł już służyć za króla, za tyrana, nie mógł zasiadać w Wersalu, w Luwrze, jeść na złotych talerzach i nosić jedwabi. Widziałeś tego malca? Do swojej pełnoletności zapomni, jak zachowywać się przy stole i nauczy się co wieczór upijać wódką… Chcemy przerobić go na naszą modłę… Ale próżne obawy! Nie odbierzecie go! Raczej uduszę to szczenię własnymi rękami!
Podniósł fajkę do ust i umilkł. De Batz zamyślił się głęboko.
– Mój drogi – rzekł – unosisz się zupełnie niepotrzebnie i odrzucasz zaofiarowane ci pieniądze w zamian za moją wolność działania. Kto ci powiedział, że chcę mieszać się do dziecka?
– Nie przyniosłoby ci to szczęścia – zamruczał H~eron.
– Otóż właśnie… powiedziałeś mi to przed chwilą. Ale czy nie uważasz, że byłoby o wiele rozsądniej, zamiast śledzić tak uporczywie moją niegodną osobę, zwrócić większą uwagę na dużo niebezpieczniejszego spiskowca?
– Na kogo?
– Na Anglika.
– Myślisz o człowieku, którego nazywają „Szkarłatnym Kwiatem”?
– Tak jest. Czyż nie dał się już wam dostatecznie we znaki, obywatelu H~eronie? Zdaje mi się, że Chauvelin mógłby niejedno o nim powiedzieć…
– Dawno powinien być ścięty za swą pomyłkę…
– Uważaj, by nie powiedziano tego samego o tobie, przyjacielu – rzekł z naciskiem de Batz.
– Cóż znowu…
– „Szkarłatny Kwiat” jest obecnie w Paryżu.
– Szatan wcielony. A co ty myślisz? W jakim celu?
Zapadło znów milczenie; po czym de Batz ciągnął dalej dobitnie:
– Aby wyrwać najcenniejszego więźnia z Temple.
– Skąd wiesz o tym? – wrzasnął H~eron.
– Zgadłem.
– W jaki sposób?
– Widziałem w teatrze „National” dziś wieczorem pewnego osobnika…
– No i cóż?
– Który jest członkiem ligi „Szkarłatnego Kwiatu”.
– Do stu diabłów! A gdzie go szukać?
– Daj mi pokwitowanie na 3500 liwrów, które ci ofiaruję, a ja ci powiem.
– Gdzie są pieniądze?
– U mnie w kieszeni.
Bez dalszych komentarzy H~eron przysunął kałamarz i arkusz papieru, wziął do ręki pióro i skreślił parę słów rozwlekłym pismem. Posypał papier piaskiem i podał go przez stół de Batzowi.
– Czy to wystarczy? – spytał szorstko.
Gaskończyk przeczytał pismo uważnie.
– Jak widzę, pozostawiasz tylko dwa tygodnie do mojej dyspozycji – zauważył.
– Za tę sumę dwa tygodnie wystarczą. Jeżeli potrzeba ci dłuższego czasu, musisz więcej zapłacić.
– Niech i tak będzie – rzekł zimno de Batz, składając arkusz papieru. – Co prawda dwa tygodnie wolności we Francji to i tak niezwykłe zjawisko, a pragnę pozostać z tobą w styczności, mój drogi H~eronie. Zwrócę się znów do ciebie niebawem.
Wyciągnął z kieszeni portfel, wyjął zwitek banknotów i podał je H~eronowi.
Główny agent przeliczył pieniądze. Na jego twarzy odbił się wyraz wielkiego zadowolenia.
– A teraz – rzekł, upewniwszy się o ilości banknotów, co mi powiesz o tym członku ligi?
– Znam go od lat – odpowiedział de Batz – jest krewnym Antoniego St. Justa i należy z pewnością do ligi.
– Gdzie mieszka?
– To twoja sprawa. Widziałem go w teatrze, a następnie w zielonym gabinecie. Asystował obywatelce Lange. Słyszałem, że miał ją odwiedzić jutro o czwartej; wiesz chyba, gdzie ona mieszka.
De Batz poczekał, aż H~eron skreślił znów parę słów na skrawku papieru, po czym wstał spokojnie, nałożył płaszcz na ramiona i zwrócił się ku wyjściu.
Pożegnanie między tymi dwoma ludźmi było krótkie. De Batz skinął głową, a H~eron odprowadził go do drzwi i zawołał żołnierza, pełniącego służbę na korytarzu.
– Wskaż obywatelowi drogę do bramy – rzekł krótko. – Do widzenia – dodał w końcu, zwracając się do towarzysza.
W dziesięć minut później Gaskończyk znalazł się na ulicy między murami Temple a małym kościółkiem św. Elżbiety. Spojrzał do góry ku zakratowanemu okienku w wieży – blade światełko wskazywało miejsce, gdzie syna Bourbonów uczono przeklinać tradycje swego rodu na rozkaz szewca, dawnego marynarza, karanego swego czasu za kradzież i niesubordynację. I nie zdając sobie sprawy z haniebnego czynu, popełnionego przed chwilą, pomyślał o H~eronie z oburzeniem, a o Simonie z obrzydzeniem. Następnie myśl jego odbiegła daleko od głównego agenta. – Ten intrygancki „Szkarłatny Kwiat” będzie miał dopiero robotę jutro! – pomyślał – przynajmniej przez kilka dni nie będzie miał czasu mieszać się do moich spraw. Zdaje się, że po raz pierwszy członek tej cennej ligi znajdzie się w pazurach tak mało pożądanych ludzi, jakimi są H~eron i jego zgraja.
Rozdział IX. Co może miłość
– Wczoraj byłeś niegrzeczny i nieuprzejmy. Jakże mogłam się uśmiechać, gdy byłeś taki zimny.
– Wczoraj nie byłem z tobą sam na sam. Czyż mogłem być szczery, gdy obojętne uszy słuchały tego, co miało być wyłącznie dla ciebie?
– Ach, monsieur! Czy w Anglii nauczono cię tych pięknych słówek?
– Nie, mademoiselle, one rodzą się pod wpływem twych pięknych oczu.
Panna Lange siedziała na małej staroświeckiej kanapie z wiązką wczesnych fiołków, którą przyniósł jej St. Just, wiedząc, że lubi kwiaty. Piękną główkę oparła o miękkie jedwabie poduszek – przypominała Armandowi rzeźbioną kameę, którą widział u swojej siostry Małgorzaty. Usadowił się u jej stóp na niskim taborecie i wydawało mu się, że salonik był jakby śliczną ramką do uroczego obrazu, który miał przed oczyma. Wszystko tu było tak przytulne, choć poważne: małe stylowe meble, miniaturowe stoliki „Vernis_Martin”, miękkie draperie i dywan „Aubusson” o jasnych tonach.
Panna Lange była sierotą; żyła samotnie pod opieką ubogiej starszej krewnej, występującej w roli towarzyszki, gospodyni i służącej: ona to trzymała z dala zbyt natarczywych wielbicieli młodej, popularnej aktorki.
Panna Lange opowiedziała Armandowi całą swą przeszłość i dzieciństwo spędzone w zakładzie złotnika M~ezi~ere, krewnego jej matki. Zwierzyła mu się, w jaki sposób zrodziło się w niej pragnienie artystycznej kariery, jak musiała walczyć z przesądami rodziny i jak w końcu, zwyciężając wszystkie przeszkody zdobyła niezależność.