Pani Belhomme smagana strachem grała swą rolę znakomicie.
– Nachodzić uczciwych obywateli w dzień wielkiego prania! – mruczała pod nosem.
– Zastanów się prędko – szepnęła Janka, ściskając rękę Armanda tak silnie, że aż paznokcie wbiła w jego ciało – jaki umiesz dialog, Armandzie? – W chwili strasznego niebezpieczeństwa imię jego wymknęło się z jej ust.
Nagle zrozumiał, o co jej chodziło i gdy drzwi salonu otwierały się gwałtownie, Armand wciąż na kolanach, ale z jedną ręką na sercu a drugą wzniesioną ku niebu, deklamował głośno i patetycznie jakby nigdy nic innego nie robił w życiu. W jednej chwili opanował strach.
Panna Lange zaczęła go strofować z udanym zniecierpliwieniem:
– Nie, nie, mój drogi kuzynie. To niedobrze. Nie trzeba kłaść takiego nacisku na koniec każdego wiersza. Trzeba deklamować z większą swobodą – w ten sposób…
H~eron stanął w progu. Otoczony całą gromadą szpiegów spodziewał się znaleźć tutaj zwolennika owego słynnego „Szkarłatnego Kwiatu”, o którym wspomniał de Batz. Tymczasem młodzieniec, klęczący przed obywatelką Lange, nie zdradzał cech spiskowca i obojętnie deklamował staromodne wiersze czysto paryską wymową.
– Co to ma znaczyć? – spytał ostro, patrząc to na pannę Lange, to na Armanda.
Panienka zerwała się wdzięcznym, pełnym kokieterii ruchem i zawołała:
– Ach, to obywatel H~eron! Czemu mnie ciocia Maria nie uprzedziła?… To bardzo niezręcznie z jej strony, ale ona zwykle nie w humorze w dni wielkiego prania… przystąpić do niej nie można. Usiądź, proszę cię, obywatelu H~eronie, a ty, kuzynie – dodała, zwracając się z wielką swobodą do Armanda – proszę cię, nie pozostawaj dłużej w tej śmiesznej pozycji.
Gorący rumieniec twarzy i nerwowe ruchy można było przypisać wrodzonej jej nieśmiałości wobec nieoczekiwanego gościa. H~eron zdumiony widokiem, którego wcale się nie spodziewał, nie przerywał młodej panience, szczebiocącej w dalszym ciągu:
– Kuzynie – rzekła do Armanda, który tymczasem powstał z klęczek – oto obywatel H~eron, mówiłam ci już nieraz o nim. Mój kuzyn Belhomme – dodała, zwracając się do H~erona – przybywa prosto z prowincji. Był niedawno w Orleanie, gdzie grał główne role w tragediach. Ale boję się, że publiczność paryska będzie mu się wydawała o wiele surowszą aniżeli orleańska. Czy słyszałeś, jak deklamował wiersze przed chwilą? Rąbał je po prostu, nie mogę się inaczej wyrazić.
Dopiero po chwili udała zmieszanie, jakby przeczuwała, że H~eron przyszedł do niej nie jako wielbiciel talentu sławnej aktorki, ale jako groźny przedstawiciel prawa. Zaśmiała się nerwowo i szepnęła z wyrazem przestraszonego dziecka:
– Mój Boże, obywatelu, jak ponuro wyglądasz! Myślałam, że przychodzisz mi powinszować mego ostatniego triumfu! Widziałam cię w teatrze zeszłego wieczora, choć nie odwiedziłeś mnie po przedstawieniu w zielonym gabinecie. A czemu nie przyszedłeś? Urządzono mi ogromną owację. Patrz na te kwiaty – dodała, wskazując pęki kwiatów na stole – obywatel Danton ofiarował mi fiołki, Santerre narcyzy, a ten cudny laurowy wieniec otrzymałam od samego Robespierre'a.
Tyle było w niej swobody, że H~eron nie wiedział co myśleć. Spodziewał się zwykłych dramatycznych scen związanych z jego zawodem, krzyków kobiet, oporu mężczyzn, broniących się do ostatka lub ukrywających się w szafie z bielizną.
Tymczasem wszystko zawiodło. De Batz wspomniał mu o Angliku, zwolenniku „Szkarłatnego Kwiatu”, a przecież każdy myślący patriota francuski wiedział, że członkowie ligi „Szkarłatnego Kwiatu”, jako Anglicy, mieli czerwone włosy i wystające spiczaste zęby; ten człowiek zaś…
Tymczasem Armand przechadzał się wielkimi krokami po pokoju, powtarzając głośno swą rolę.
– Nie, nie – rzekła aktorka niecierpliwie – nie rób tej brzydkiej przerwy w środku ostatniego wiersza.
Naśladowała dykcję Armanda i jego błędną wymowę tak znakomicie i z tak zabawną przesadą, że H~eron mimo woli wybuchnął śmiechem.
– A więc to twój kuzyn z Orleanu? – spytał, rozciągając się wygodnie w fotelu, który ugiął się pod jego ciężarem.
– Tak, obywatelu; a teraz musisz pozostać na kawie. Ciocia Maria w tej chwili przyniesie nam podwieczorek. Hektorze – dodała, zwracając się do Armanda – zstąp z wyżyn na ziemię i powiedz cioci Marii, aby się pośpieszyła.
Zapewne pierwszy to raz od czasu sprawowania urzędu zapraszano H~erona do wypicia kawy w towarzystwie ofiar, na które polował. Ogarniały go coraz większe wątpliwości. De Batz mówił o Angliku, a ten kuzyn z Orleanu był bezsprzecznie Francuzem. Gdyby denuncjacja przyszła nie od de Batza, lecz od kogo innego, H~eron byłby działał z większą ostrożnością; teraz przyszło mu na myśl podejrzenie, że może de Batz skierował go umyślnie na fałszywy trop, aby oddalić go z więzienia Temple o pewnej oznaczonej godzinie. Podejrzenie to skrystalizowało się w jego umyśle, i widział już de Batza, przeszukującego jego mieszkanie w celu znalezienia kluczy. A niedbałe straże nie bronią mu wstępu do więzienia…
Teraz H~eron był pewny swego – miał do czynienia ze spiskiem, uknutym przez Gaskończyka. Gdyby był rozpatrzył rzecz na zimno, a nie miał wciąż na myśli ucieczki delfina, byłby z pewnością ostrożniejszy, co do osoby Armanda. Ale wszystkie jego podejrzenia skierowane były na de Batza. St. Just wydawał mu się głupcem, aktorem, ale najwidoczniej nie był on Anglikiem.
Zerwał się z krzesła, dziękując pannie Lange za uprzejme zaproszenie. Musiał odejść co prędzej. Aktorzy i aktorki byli zawsze faworyzowani przez władzę: dostarczali jedynie rozrywki w chwilach wolnych od scen terroru, były to istoty niewinne i nieszkodliwe, nie mieszające się do polityki.
Janka tymczasem śledziła promiennymi oczyma swego wszechpotężnego nieprzyjaciela, starając się wyczytać z jego twarzy los Armanda. Wiedziała doskonale, że odwiedziny spowodowane były obecnością Armanda – ktoś zdradził go, może ów wstrętny de Batz. Postanowiła walczyć o jego życie i wolność. Życie St. Justa zależało od jej zimnej krwi i panowania nad sobą, ale czuła, że napięcie nerwów było silniejsze niż znieść mogła. Pomimo to grała swą rolę w dalszym ciągu. Wymawiała H~eronowi krótkość jego wizyty, prosiła, by pozostał choć 5 minut dłużej, zarzucając mu z prawdziwie kobiecą chytrością nieuzasadniony niepokój o małego Kapeta, który przyśpieszał jego odejście.
– Byłam niezmiernie zaszczycona zeszłego wieczora, obywatelu – rzekła z przymileniem – że zapomniałeś na chwilę o małym Kapecie i przyszedłeś na mój debiut w roli Celimeny.
– Zapomnieć o nim! Nie zdarza mi się to nigdy. Muszę co prędzej wracać; za dużo kotów krąży koło mojej myszy. Bądź zdrowa, obywatelko, źle zrobiłem, że nie przyniosłem ci kwiatów, ale wybacz – jestem człowiekiem pracy, bardzo przemęczonym.
– Rozumiem – odparła, kiwając głową z przejęciem – ale przyjdź dziś wieczorem do teatru, gram Kamillę; taka to piękna rola, jedna z moich ulubionych.
– Być może, że przyjdę: ale teraz muszę odejść; cieszę się, że miałem sposobność widzieć się z tobą, obywatelko. Gdzie mieszka twój kuzyn? – dodał nagle.
– Na razie tutaj – rzekła śmiało.
– Przyślij go jutro do Conciergerie po świadectwo bezpieczeństwa. Jest to nowy dekret; a i tobie takie świadectwo jest potrzebne.
– Dobrze. Hektor i ja przyjdziemy razem z ciocią Marią. Tymczasem nie poślij nas do „Maman Guillotine”, obywatelu – rzekła wesoło – gdyż inaczej nie ujrzysz już Kamilli i Celimeny.
Trzymała się znakomicie do ostatniej chwili. Odprowadziła H~erona do drzwi, żartując sobie z jego eskorty.
– Jesteś prawdziwie wytworny, obywatelu – rzekła, patrząc z udanym zachwytem na dwóch szpiegów, stojących w pogotowiu na korytarzu. – Jestem dumna, że tylu obywateli odwiedziło mnie dzisiaj. Przyjdź koniecznie do teatru. Nie zapomnij o zielonym gabinecie – będzie dla ciebie otwarty.