Janka nie łudziła się co do zajścia z H~eronem – wiedziała, że Armandowi groziło wciąż śmiertelne niebezpieczeństwo. W końcu obiecała, że zastosuje się do woli „Szkarłatnego Kwiatu” i postąpi według jego wskazówek. Armand zwierzy mu się dziś wieczór i jeżeli wódz każe mu wyjechać, uczyni, co tylko będzie mogła, aby jak najprędzej się połączyć z nim.
– Tymczasem mam nadzieję, że ten okrutny człowiek nie narazi twego drogiego życia, rzekła. – Pamiętaj, Armandzie, że należysz do mnie. Mogłabym go znienawidzieć za miłość, jaką go darzysz.
– Cicho – rzekł poważnie – nie wyrażaj się w ten sposób o człowieku, którego kocham ponad wszystko, na równi z tobą.
– Myślisz o nim więcej niż o mnie. Nie będę miała spokojnej chwili, dopóki nie wyjedziesz z Paryża.
Choć ciężko było się rozstawać, rozumieli, że H~eron mógł w każdej chwili przysłać swych szpiegów. Zresztą Armand chciał jak najprędzej rozmówić się z wodzem.
Miała ukrytą nadzieję, że jeżeli „Szkarłatny Kwiat” miał rzeczywiście tak szlachetne serce, jak twierdził Armand, to z pewnością zrozumie jej niepokój i uwolni go od przysięgi.
Ta myśl dodała jej odwagi; namawiała nawet Armanda do odejścia.
– Kiedy zobaczymy się jutro? – spytał.
– Spotkanie będzie zanadto niebezpieczne – odrzekła.
– Muszę cię zobaczyć, nie mogę żyć jednego dnia bez ciebie.
– Teatr jest miejscem najpewniejszym.
– Nie doczekam wieczoru. Czy mogę odwiedzić cię tutaj?
– Nie, szpiedzy H~erona będą krążyli koło domu.
– A zatem gdzie?
Zastanowiła się.
– Przy drzwiach, prowadzących na scenę, o pierwszej w nocy – rzekła w końcu. – Wsuń się do loży portiera; poproszę go, aby ci pozwolił wejść. Przyślę swą pokojówkę po ciebie, ona przyprowadzi cię do mojej garderoby, gdzie spokojnie porozmawiamy pół godziny.
Musiał się tym zadowolić, choć byłby wolał widzieć się z nią tutaj, gdzie delikatne draperie i dyskretne barwy obić tak pięknie harmonizowały z jej wdzięczną postacią.
I oto minęła niezapomniana godzina, godzina czystej, radosnej miłości.
Może bezwiednie odczuwali, że ich wielkie kochanie osiągnie swój szczyt, gdy przeznaczenie naznaczy je cierpieniem? Może to przeświadczenie nadało ich ostatniemu pocałunkowi uroczystą powagę pożegnania.
Rozdział XI. Liga „Szkarłatnego Kwiatu”
Armand, opuściwszy plac de Roule, błądził bez celu po ulicach; myślał jedynie o Jance, o jej piękności i odwadze wobec zbirów, przychodzących zbezcześcić jej stylowy salonik.
Przypominał sobie każde słowo ich rozmowy i każdy jej ruch. Dochodziła godzina ósma. Zbudził się ze złotych snów zmęczony i głodny, ale na szczęście znajdował się w dzielnicy, gdzie nietrudno było o posiłek.
Ujrzał niedaleko kościoła św. Magdaleny małą restaurację, wyglądającą czysto i schludnie. Popchnął drzwi i zobaczywszy na uboczu pusty stół, zamówił kolację.
Po posiłku uczuł się silniejszym, pewniejszym siebie. Opuszczając restaurację, zauważył, że było bardzo zimno, z czego przedtem nie zdawał sobie zupełnie sprawy. Śnieg padał dużymi płatami i ostry północny wiatr smagał mu twarz.
Otulił się starannie płaszczem; pozostawał mu jeszcze kawał drogi do mieszkania Blakeney'a, gdzie go oczekiwano.
Skręcił śpiesznie w ulicę St. Honor~e, unikając otwartych placów, gdzie czyny zbuntowanej stolicy występowały w całej swoje ohydzie. W drodze Armand myślał o Jance. Dotąd była ulubienicą ludu – ale któż mógł wiedzieć, czy jutro okrutne prawo, skierowane przeciwko podejrzanym, nie dosięgnie i jej i nie zawezwie przed trybunał rewolucyjny?
Młodzieniec przyśpieszył kroku. Pilno mu było znaleźć się w gronie towarzyszy, usłyszeć dźwięczny głos wodza i upewnić się na mocy najświętszych praw przyjaźni, że Janka dostanie się pod opiekę „Szkarłatnego Kwiatu” i jego ligi. Blakeney mieszkał w małym domu na Quai de l'Ecole, niedaleko St. Germain l'Auxerrois, z którego miał rozległy widok na rzekę, na więzienie Ch~atelet i Pałac Sprawiedliwości.
Ten sam zegar wieżowy, który przed dwustu laty wybił godzinę rzezi hugonotów, uderzył dziewiątą. Armand wbiegł w otwartą bramę; na drugim piętrze, przez drzwi na prawo, przebijał promień światła. Armand pociągnął za dzwonek.
W dwie minuty później znajdował się wśród towarzyszy. Westchnął z ulgą, bo już samo otoczenie tchnęło niezmąconym spokojem. Mieszkanie było bardzo proste, bez najmniejszego komfortu, jak to w owych czasach bywało w tak zwanych garsonierach; ale choć krzesła były sztywne i niewygodne, kanapa i dywan zniszczone, a nawet dziurawe, wyczuwało się, mimo tego pozornego zaniedbania, obecność człowieka o wyrafinowanym smaku.
Kominek roztaczał wkoło miłe ciepło, choć powietrze dochodziło w pełni przez przymknięte okno. Na stole stał prosty, gliniany dzban z dużą wiązką kwiatów, a w powietrzu unosił się delikatny zapach, niezmiernie miły po wstrętnym zaduchu wąskich uliczek.
Obecni w pokoiku sir Andrew Ffoulkes, lord Tony i lord Hastings pozdrowili Armanda serdecznym uściskiem dłoni.
– Gdzie Blakeney? – spytał żywo przyjaciół.
– Tutaj! – rozległ się dźwięczny głos z przyległego pokoju.
We drzwiach stanął człowiek, przeciw któremu podniosła się olbrzymia ręka całego narodu, za którego głowę rząd francuski byłby chętnie zapłacił niezliczone sumy – człowiek prześladowany przez niepohamowaną zemstą i nienawiść.
Czy nie zdawał sobie z tego sprawy? Czy nie dbał o to? – tego nie wiedział nawet najdroższy jego przyjaciel, sir Andrew Ffoulkes.
W każdym razie wyglądał teraz – gdy stanął przed Armandem, wytworny jak zawsze w swym po mistrzowsku skrojonym ubraniu z bezcennymi koronkami u szyi i rąk, z emaliowaną tabakierką w cienkich, długich palcach – raczej na eleganckiego salonowca, niż na człowieka czynu, który w swych szalonych przedsięwzięciach zapalał jeden naród płomiennym entuzjazmem, a drugi nienasyconym pragnieniem zemsty.
Nie można było zwłaszcza przeoczyć tego czaru, który bił z całej jego postaci. Od czasu do czasu błyskał z głębi niebieskich oczu, przyćmionych ciężko opadającą powieką, płomień tak szybki, jak letnia błyskawica.
Czasem skurcz zaciętych ust lub potężnych szczęk zmieniał przez okamgnienie wyraz twarzy i zdradzał urodzonego wodza.
Ale teraz nic podobnego nie można było spostrzec w tym człowieku wielkiego świata, witającym przyjaciela.
Armand zbliżył się do niego, szczęśliwy, że może uścisnąć jego dłoń, ale nieco zmieszany. Zdawało mu się, że spoza przymkniętych powiek Blakeney rzucił na niego badawcze spojrzenie, które przeszyło go na wylot.
Ale niebawem wytłumaczył sobie, że tylko niepokój sumienia był powodem tych przypuszczeń, gdyż niczym nie zdradził dotąd swej tajemnicy.
– Spóźniłem się – rzekł – ale błądziłem po ulicach całe popołudnie i w ciemnościach zmyliłem drogę. Mam nadzieję, że nie czekaliście na mnie zbyt długo.
Wszyscy przysunęli krzesła do ognia prócz Blakeney'a, który wolał stać. Poczekał chwilę, aż usadowią się wygodnie, gotowi wysłuchać go uważnie, a potem rzekł krótko, bez ogródek:
– Chodzi mi o delfina.
Zrozumieli. Wszyscy domyślali się od dawna, w jakim celu przywołał ich do Paryża przed dwoma dniami. Sir Andrew Ffoulkes dlatego opuścił młodziutką żonę, a St. Just prosił jakby o łaskę, by pozwolono mu przyłączyć się do szlachetnej wyprawy.
Blakeney nie opuszczał Francji od trzech miesięcy, wciąż w drodze między Paryżem, Nantes, Orleanem a wybrzeżem, gdzie towarzysze jego odbierali ofiary, wydarte śmierci bezprzykładnym poświęceniem. – A teraz chodziło o delfina.