– Mam nadzieję – rzekł Hastings.
– Wóz z węglami i swą nędzną szkapą zawiezie nas zaledwie 15_#167km, ale nie więcej. Musicie zatem udać się do St. Germain, gdzie można znaleźć dobre wierzchowce. Zaraz za miasteczkiem mieszka gospodarz Achard, który ma doskonałe konie. Potrzebujemy pięciu wierzchowców, z których jeden musi być wyjątkowo silny, gdyż będzie dźwigał mnie i dziecko. Hastings i ty, Armandzie, wyjdziecie wczesnym rankiem z Paryża przez bramę Neuilly, kierując się ku St. Germain. Tam znajdziecie z łatwością dom Acharda, od którego wypożyczycie najlepsze konie. Jesteście obydwaj doskonałymi sportsmenami i dlatego wyznaczam was, licząc na wasz wybór. Wyjedziecie na nasze spotkanie aż do krzyżujących się dróg koło Courbevoie: na prawo od drogi jest mały zagajnik, który będzie znakomitym schronieniem dla was i koni. Przypuszczam, że uda nam się połączyć z wami o pierwszej w nocy w poniedziałek. A teraz czy wszystko zrozumiane i czy jesteście zadowoleni?
– Zrozumieliśmy doskonale – zawołał Hastings – ale nie jestem zadowolony.
– A czemu, proszę?
– Bo to wszystko za łatwe. Nie narażamy się wcale.
– Oho! myślałem, że lepiej uzasadnisz swoje argumenty, ty niepoprawny zrzędo – zaśmiał się sir Percy. – Ręczę ci, że jeśli w takim usposobieniu opuścisz Paryż, nie dojedziesz cało do bramy Neuilly. Nie radzę wam zanadto smolić twarzy; zwykły robotnik nie wygląda bardzo brudny, dlatego grozi wam większe niebezpieczeństwo niż waszym towarzyszom. Armand nie odezwał się ani jednym słowem, podczas gdy Blakeney rozwijał swój plan, który był raczej rozkazem; siedział z założonymi rękoma i spuszczoną głową i nie odpowiedział, gdy Blakeney spytał, czy jest zadowolony.
A choć nie podnosił oczu, czuł, że wzrok Percy'ego spoczywa na nim i przenika jego duszę. Silił się na wesołość, ale wielki ciężar przygniatał jego serce. Wszak nie mógł opuścić Paryża, nie zobaczywszy się z Janką.
Podniósł oczy i spojrzał bystro na wodza.
– Kiedy powinniśmy opuścić Paryż? – spytał z udaną swobodą.
– Musicie opuścić Paryż o świcie – odrzekł Blakeney z lekkim naciskiem.
– Jest to najlepsza pora, gdy otwierają bramy i robotnicy idą do pracy; musicie też być w Saint_Germain jak najprędzej, aby na czas wynająć konie. Rozmów się ty z Achardem, Armandzie, aby angielska wymowa Hastingsa nie zdradziła was; trzeba myśleć o wszystkim, Armandzie, gdyż odpowiedzialność jest wielka.
St. Just umilkł, ale jego towarzysze spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Młodzieniec zadał proste pytanie, a odpowiedź Blakeney'a brzmiała twardo i bezwzględnie. Byli tak przyzwyczajeni do ślepego posłuszeństwa na najlżejsze skinienie lub życzenie wodza, że długie tłumaczenie rozkazów Armandowi uderzyło wszystkich.
Hastings pierwszy przerwał przykre milczenie.
– Puścimy się w drogę na pewno o świcie – rzekł – ale w jaki sposób znajdziemy Acharda?
– Znają go wszyscy w St. Germain – odrzekł Blakeney – wystarczy zapytać.
– Dobrze; następnie wypożyczymy pięć koni, przenocujemy we wsi, a w niedzielę wieczorem zawrócimy ku Paryżowi. Zdaje mi się, że dokładnie powtórzyłem twój rozkaz?
– Tak. Jeden z was poprowadzi luzem dwa konie, drugi jednego. Zabierzcie ze sobą trochę Obroku dla koni i wyjedźcie o dziesiątej, a my połączymy się z wami w oznaczonym lasku o pierwszej w nocy; mam nadzieję, że noc będzie ciemna, gdyż księżyc zajdzie już o tej porze.
– Zdaje mi się, że zrozumiałem wszystko, ale zadanie nie wydaje mi się trudne.
– Pomimo tego starajcie się obaj mieć wolne głowy – rzekł krótko Blakeney.
Spojrzał na Armanda, ale on nie zauważył tego; siedział wciąż z założonymi na piersi rękoma i spuszczoną głową.
Zapadło milczenie. Wszyscy siedzieli koło kominka pogrążeni w myślach. Przez otwarte okno dochodził zgiełk uliczny, ciężkie kroki straży, słowa komendy, ale nad wszystkim górował świst wiatru i zamieć śnieżna, uderzająca o szyby okienne.
Blakeney westchnął niecierpliwie i, zbliżywszy się do okna, otworzył je na oścież. Z oddali doszedł jego uszu przytłumiony odgłos bębnów i nawoływania straży nocnej, które brzmiały jak szyderstwo:
„Śpijcie, obywatele! Wszystko odpoczywa w spokoju!”
– Dobra rada – rzekł Blakeney – udajmy się i my na spoczynek. Co wy na to?
I przechodząc z właściwą sobie łatwością od surowej powagi do zupełnej beztroski, zajął się strzepywaniem niewidocznego pyłu ze śnieżnobiałego koronkowego mankietu. Ciężkie powieki opadły na piękne, pełne wyrazu oczy, jakby zniewolone zmęczeniem, a na usta wystąpił zwykły zagadkowy uśmiech.
Jedynie wierne oczy sir Andrew Ffoulkesa, które umiały przeniknąć ciężką maskę udanej wesołości mistrza, spostrzegły głęboką bruzdę na zwykle tak pogodnym czole i surowy wyraz ust.
Z wrodzoną intuicją człowieka głęboko przywiązanego sir Andrew zgadł, co dręczyło Percy'ego. Podchwycił spojrzenie, które wódz rzucił na Armanda i domyślił się, że dziś jeszcze wieczorem musi nastąpić między tymi dwoma ludźmi stanowcza rozmowa.
Dlatego też dał hasło do rozejścia się.
– Nie ma już nic więcej do omówienia, zdaje się, Percy? – spytał.
– Nie, mój drogi – odparł Blakeney. – Nie wiem, jak wy się czujecie – ja jestem śmiertelnie znużony.
– A co będzie z naszymi strojami na jutro? – spytał Hastings.
– Wiesz przecież, gdzie są: w pokoju na dole, Ffoulkes ma klucze od szafy, wszystko tam znajdziesz, nawet peruki różnych rozmiarów i kolorów. Ale lepiej nie używać fałszywych włosów, bo można je łatwo zgubić.
Mówił żartobliwie, ale zwięźlej jeszcze niż zwykle. Hastings i Tony myśleli, że jest bardzo zmęczony; wstali i pożegnali się z wodzem.
Wszyscy trzej wyszli z pokoju, tylko Armand pozostał na miejscu.
Rozdział XII. Czym jest miłość?
– No i cóż, Armandzie? – spytał Blakeney, gdy kroki i głosy towarzyszy umilkły na korytarzu.
– Czy zgadłeś naprawdę, że, że… coś mi jest? – odparł St. Just, wahając się.
– Z pewnością.
Armand wstał i odepchnął niecierpliwie krzesło. Włożył ręce w kieszenie i zaczął przechadzać się po pokoju wielkimi krokami z oznakami głębokiego wzburzenia.
Blakeney tymczasem przybrał ulubioną pozycję, siadając na rogu stołu, plecami obrócony do lampy. Nie zdawał się zwracać uwagi na Armanda, tak był zajęty polerowaniem paznokci.
Nagle Armand stanął przed sir Percym z wyrazem otwartego buntu.
– Percy – rzekł – nie mogę opuścić jutro Paryża.
Blakeney nie odrzekł ani słowa. Przypatrywał się w dalszym ciągu swym paznokciom.
– Muszę pozostać tutaj – zaczął znów Armand – i przez parę tygodni nie powrócę do Anglii. Masz trzech innych do pomocy w wyprawie poza mury Paryża. Jestem na twoje usługi jedynie w samym mieście.
I to pozostało bez odpowiedzi; ani jedno spojrzenie nie padło spod ciężkich, spuszczonych powiek.
– Musisz znaleźć sobie kogo innego na niedzielę – ciągnął dalej Armand ze wzrastającym rozdrażnieniem – teraz nie mogę wyjeżdżać.
Blakeney był widocznie zadowolony z wyniku swych zabiegów około paznokci, gdyż powstał i skierował się ku drzwiom.
– Dobranoc, mój drogi – rzekł – pora iść spać, jestem śmiertelnie zmęczony.
– Percy! – krzyknął St. Just.
– Cóż znowu? – spytał zimno Blakeney.
– Przecież nie opuścisz nie tak, bez słowa…
– Powiedziałem już bardzo wiele, mój chłopcze. Powiedziałem dobranoc i że jestem śmiertelnie znużony.
Stał na progu sypialni i otworzył drzwi.
– Percy! przecież nie możesz mnie tak pozostawiać! – mówił błagalnie Armand.