Выбрать главу

Armand, chcąc dobrze odgrywać swą rolę, podszedł do gromadki robotników, stojących wkoło jednego z tych ulicznych mówców. Krzyczał na cały głos wraz z innymi, wywijał czapką i przyklaskiwał, ale wzroku nie odrywał od bramy, w której Percy miał się lada chwila ukazać. Zwątpienie ogarnęło młodzieńca na odgłos bębnów, zwiastujących zamykanie bram i zmianę warty.

Percy nie przyszedł. Nie mógł już przyjść i Armand miał przed sobą całą noc niepokoju. Coś musiało przeszkodzić Percy'emu – może nie mógł zasięgnąć konkretnych wiadomości, a może były one tak smutne, że nie chciał przynosić ich Armandowi?

Gdyby sir Andrew Ffoulkes pomówił z Armandem, może młodzieniec znalazłby dość siły woli, by zaczekać cierpliwie. Ale z zapadnięciem nocy ogarnęły go te same chorobliwe widziadła, którym uległ na Square du Roule, gdy usłyszał o uwięzieniu Janki. Obszerny plac naprzeciwko bramy miasta wydawał mu się placem Rewolucji, wysoki prosty pal, do którego przytwierdzona była migotliwa latarnia oliwna, przybrał postać gilotyny, słabe światło lampy było jakby nożem, połyskującym krwawymi błyskami.

I w wizji tej Armand ujrzał samego siebie wśród tak wielkiej rzeszy, że nie mógł się ruszyć. Wszyscy wywijali czerwonymi czapkami, trójkolorowymi flagami, kosami i widłami. Widział tłum cztery lata temu, gdy ruszał na Bastylię. A teraz zgromadził się koło niego i gilotyny.

Do uszu jego doszedł daleki turkot wozu na nierównym bruku. Tłum zaczął śpiewać.

Widział wszystko jak najdokładniej, gdyż ciemności rozproszyły się i zjawa stała się wyraźniejsza niż sama rzeczywistość. Turkot zbliżał się i w końcu wóz zatoczył się na plac.

Mężczyźni i kobiety zapełniali wózek. Pośród nich stała niewiasta z oczami utkwionymi w Armanda; miała na sobie jasnopopielatą jedwabną suknię i biały szal, fałdowany na piersiach. Rozpuszczone włosy i miękkie, ciemne loki otaczały jej głowę. Podobna była do kamei, którą nosiła jego siostra Małgorzata. Ręce związano jej na plecach, ale w palcach trzymała małą wiązkę fiołków.

Młodzieniec zdawał sobie jasno sprawę, że to była zjawa, ale uważał ją za proroctwo. Nie ufał już wodzowi, któremu poprzysiągł posłuszeństwo i zaufanie. Widział tylko Jankę, stojącą na wozie i jadącą na szafot.

Nie było nigdzie sir Andrewa, a Percy nie przyszedł.

Samo niebo posłało mu widocznie przestrogę, by ratował ukochaną. I dlatego zapomniał o swojej obietnicy i przysiędze, zapomniał, co wódz tak bardzo kładł mu na sumienie: obowiązek względem drugich, honor i posłuszeństwo. Janka zajęła pierwsze miejsce. Postępowałby jak tchórz, patrząc bezczynnie na jej mękę.

Wyrzucał sobie gorzko, że opuścił Paryż. Nawet Percy musiał uważać go za tchórza, że tak prędko uległ. Może rozkaz był tylko próbą jego odwagi lub miłości dla Janki?

Tysiące przypuszczeń i tysiące planów krzyżowało mu się w głowie. Tak, nie było rzeczą Percy'ego ratować Jankę, której nawet wcale nie znał – był to obowiązek Armanda.

Zegar wieżowy w mieście wybił szóstą, a o Percym wciąż nie było wieści.

St. Just z przepustką w ręku zwrócił się śmiało ku bramie. Straż wstrzymała go, ale on przedstawił przepustkę. Chwila była straszna, gdy odebrano mu ją z ręki, a podano sierżantowi, pełniącemu służbę przy bramie.

Ale przepustka była w porządku, a Armand okryty pyłem węglowym i potem nie wyglądał wcale na arystokratę w przebraniu.

Nie było trudno dostać się do miasta; przeciwnie, kto pragnął wpaść w paszczę lwa, dobrze był widziany.

Po pięciu minutach niepokoju pozwolono mu wejść do miasta, ale przepustkę zatrzymano. Jedynie za pozwoleniem komitetu bezpieczeństwa publicznego mógł opuścić teraz Paryż.

Lew zamknął paszczę.

Rozdział XVI. Mozolne poszukiwania

Armand nie zastał Blakeney'a, gdy późnym wieczorem udał się do jego mieszkania; czekał na niego długie godziny, błąkając się w okolicach St. Germain l'Auxerrois, dopóki nie upadł ze zmęczenia pod drzwiami jednego z domów. Doszedł wtedy do przekonania, że nic nie zyska tym sposobem i jeżeli siły go opuszczą, nie potrafi dopomóc Jance.

Podniósł się z wysiłkiem i wrócił do swojej kwatery na Montmartre.

Nie widział się z Percym i nie miał wiadomości o Jance. Chyba samo piekło sprzysięgło się przeciwko niemu.

Rzucił się na tapczan i zapadł w ciężki sen, który nie przyniósł mu ani ulgi, ani odpoczynku.

Obudził się bardzo późno, zbolały na ciele, ale z niezłomnym postanowieniem. Nie było już najmniejszej wątpliwości: Percy'emu nie powiodło się, ale gdzie przyjaciel nie podoła, tam on, Armand, kochający całą duszą, dojdzie do celu.

Nie miał innego odzienia prócz lichych łachmanów, które nosił wczoraj. Oddadzą mu one lepszą usługę niż jego własne ubranie zostawione w mieszkaniu Blakeney'a. W niespełna pół godziny był gotów i wyszedł na ulicę.

Wstąpił do małej, niepokaźnej restauracji, kazał sobie podać szklankę gorącej kawy oraz kromkę chleba i zaczął rozmyślać.

Nie było w tym nic nadzwyczajnego, że przyjaciele i krewni więźniów chodzili z jednego więzienia do drugiego, szukając swych bliskich.

Klasztory i publiczne budynki zajął rząd dla umieszczenia w nich tak zwanych zdrajców państwa; Abbaye, Luksemburg, klasztory Wizytek, Salp~etri~ere, szpitale św. Łazarza, nie licząc Temple i Conciergerie, były przepełnione ofiarami, na które miał zapaść wyrok w najbliższych dniach.

Z innych więzień wychodzono niekiedy żywym, ale Conciergerie była jakby przedsionkiem gilotyny.

Dlatego też Armand postanowił zgłosić się wpierw do Conciergerie. Im prędzej dowie się, że Jance nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo, tym łatwiej zniesie bolesne poszukiwania ukochanej. Jeżeli nie znajdzie jej w Conciergerie, będzie to najlepszym dowodem, że aresztowano ją tymczasowo. W podnieconym mózgu Armanda błysnęła myśl, by oddać się w ręce komitetu bezpieczeństwa publicznego w zamian za jej wolność.

Te rozmyślania i plany dodały mu otuchy; zmusił się nawet do jedzenia, wiedząc, że potrzebne mu są siły do działania. Doszedł do Quai de l'Horloge po dziewiątej. Surowe mury Ch~atelet i Pałacu Sprawiedliwości wyłaniały się z mgły, roztaczającej się nad rzeką. Armand minął wieżę zegarową i olbrzymią bramę Pałacu Sprawiedliwości.

Najprostsza droga do więzień prowadziła przez korytarze trybunału, do których publiczność miała dostęp podczas rozpraw sądowych. Rozprawy rozpoczynały się dopiero o dziesiątej, ale już teraz zbierały się zewsząd gromady próżniaków, przysłuchujących się, widocznie z braku zajęcia, codziennie tym rozdzierającym dramatom.

Armand wmieszał się w tłum i wszedł na szerokie kamienne schody. Robotników było dużo, i młodzieniec w swym prostym ubraniu nie zwrócił niczyjej uwagi.

Nagle usłyszał imię, które zmieniło tok jego myśli. Od rana zajęty był jedynie Janką i bezowocnymi poszukiwaniami. Teraz dźwięk usłyszanego nazwiska przypomniał mu wodza:

Kapet!

Armand uprzytomnił sobie, że była to niedziela 19 stycznia. Stracił rachubę dni i dat, ale nazwisko Kapet, odnoszące się do niekoronowanego króla Francji, przywiodło mu na myśl dziecko z Temple, konferencję w mieszkaniu Blakeney'a i plan ucieczki delfina. Miało to nastąpić dzisiaj, w niedzielę. Simonowie wyprowadzali się z Temple o niewiadomej Blakeney'owi godzinie, ale on miał czekać na korzystną sposobność.

Teraz Armand zrozumiał wszystko i sala goryczy zalała mu serce.

Percy zapomniał o Jance, zajęty sprawą dziecka, i podczas gdy Armand ginął z niepokoju, on, „Szkarłatny Kwiat”, wierny jedynie swej misji, a nieczuły na wszelkie uczucia krzyżujące jego plany, pozostawił pannę Lange swemu losowi, by zapłaciła życiem za wolność delfina.