Ale rozgoryczenie nie trwało długo; przeciwnie, owładnęła nim fanatyczna egzaltacja. Jeżeli Percy zapomniał, to on stanie sam w obronie niewinnej dziewczyny. Tak będzie o wiele lepiej. Było jego obowiązkiem i prawem ratować ją i ani przez chwilę nie wątpił, że zwycięży wszelkie przeszkody.
Brakowało tylko paru minut do dziesiątej. Za chwilę zacznie się rozprawa. W dawnych czasach Armand, studiując prawo, często przebiegał korytarze Pałacu Sprawiedliwości i wiedział dokładnie, gdzie położone były więzienia i jak dostać się na podwórze, dokąd schodzili więźniowie podczas popołudniowej przechadzki.
Ci arystokraci, oczekujący wyroku śmierci, stali się ulubionym widowiskiem Paryża. Przyprowadzano im dla rozrywki przyjaciół i krewnych przybyłych ze wsi do miasta. Wysokie kraty odgradzały publiczność od więźniów strzeżonych prze cały oddział żołnierzy, ale kto był bardzo ciekawy, mógł przytknąć nos do krat i oglądać tych żałosnych arystokratów w prostych więziennych ubraniach, usiłujących otrząsnąć się od grozy śmierci wesołymi żartami, którym zadawały kłam i blade twarze, i zapłakane oczy.
Wszedł wraz z tłumem na salę i zaczął przechadzać się wzdłuż majestatycznych filarów.
Przez chwilę przyglądał się wraz z innymi tragediom, rozgrywającym się w sali rozpraw. Przyprowadzano więźniów gromadami przed trybunał; następowało kilka krótkich pytań i przerywanych odpowiedzi, po czym zapadał wyrok prokuratora Fouquier Tinville'a, potwornego w swej niesprawiedliwości a wysłuchiwanego z największym spokojem przez ludzi, mieniących się sędziami narodu. Niektórzy byli karani za to, że śmieli przechodzić przez Champs Elys~ees bez trójkolorowej kokardy, inni za to, że brali udział w pewnym angielskim przedsiębiorstwie przemysłowym, jeszcze inni za to, że sprzedali papiery państwowe, czym powodowali zniżkę ich wartości.
Od czasu do czasu wyrywał się z ust tych nieszczęśliwych, prowadzonych na rzeź, rozpaczliwy protest, lub błagalny krzyk, ale wszystko tłumiono śpiesznie brutalnym uderzeniem kolby.
Ach, jaka ironia w tym wszystkim, jaka okropna hańba, plamiąca na zawsze imię Francji!
Armand przejęty grozą nie mógł patrzeć dłużej na to wstrętne widowisko. Ten sam los mógł spotkać jutro pannę Lange. Uszedł z wielkiej sali, zachowując dostateczną przytomność umysłu, by zbliżyć się do grupy próżniaków, rozprawiających na korytarzu. Przyłączył się do nich i wkrótce znalazł się w długiej „Galerie des Prisonniers”.
Po lewej stronie wznosiły się arkady, zamknięte od strony podwórza ciężką kratą. Przez kraty St. Just ujrzał parę kobiet, siedzących i chodzących po podwórzu. Pewien człowiek tłumaczył towarzyszowi, że były to kobiety, które dzisiaj jeszcze miały stanąć przed trybunałem, i serce zadrżało w Armandzie ze strachu na myśl, że może Janka znajduje się między nimi.
Przysunął się do samej kraty, stanął tuż obok żołnierza, który dobrodusznym ruchem ustąpił mu miejsca koło siebie, i zaczął pilnie śledzić znajdujące się na podwórzu osoby. Z początku nie mógł odróżnić jednej kobiety od drugiej z powodu gęstych krat i ruchu, panującego wśród tłumu nieszczęśliwych istot, które jak widma przesuwały się bez szelestu po bruku podwórza w ciężkim, mglistym powietrzu. Ale z czasem, oczy jego przyćmione łzami, przyzwyczaiły się do szarego światła. Rozróżnił poszczególne grupy: kobiety siedziały pod kolumnami arkad, niektóre czytały, inne szyły drżącymi rękami lub naprawiały ubogą podartą suknię, jeszcze inne rozmawiały z ożywieniem, a dalej kilkoro dzieci śmiało się wesoło, bawiąc się w chowanego pomiędzy kolumnami.
A wśród tej całej gromady niewidzialna śmierć przechadzała się poważnie z kosą w ręku…
Armand wypatrywał oczy, ale nie zobaczył ukochanej. Promyk nadziei zaczął rozjaśniać ponurą jego rozpacz.
Żołnierz, stojący przy nim, żartował z jego ciekawości.
– Czy wybrana twego serca znajduje się tutaj, obywatelu? – spytał. – Zdawałoby się, iż pożerasz je oczyma.
Armand, w swym prostym ubraniu, przybrudzonym węglem, z uczernioną twarzą, nie wyglądał na to, by mógł mieć coś wspólnego z arystokratami. Żołnierz spoglądał na niego rozbawiony, a widząc jego gorejące oczy, dodał z grubym żartem:
– Czy zgadłem, obywatelu? może jest pomiędzy tą czeredą?
– Nie wiem, gdzie ona jest – odparł Armand mimo woli.
– A więc czemu jej nie szukasz? – spytał żołnierz.
Człowiek mówił uprzejmie. Armand, pożerany pragnieniem dowiedzenia się czegoś, przybrał postawą wiejskiego zakochanego smarkacza.
– Chciałbym jej szukać, ale nie wiem gdzie. Moja wybrana opuściła dom; niektórzy mówią, że zdradziła mnie, ale myślę raczej, że ją zaaresztowano.
– W takim razie, ty niezdaro – rzekł żołnierz ze śmiechem – idź prosto do La Tournelle. Czy wiesz, gdzie to jest?
Armand wiedział doskonale, ale pomyślał, iż bezpieczniej będzie udawać, że nie wie.
– Idź prosto przed siebie, pierwszy korytarz na lewo – tłumaczył żołnierz, wskazując palcem. – Znajdziesz naprzeciwko drzwi, prowadzące do La Tournelle. Spytaj dozorcy o listę uwięzionych kobiet. Każdy wolny obywatel republiki ma prawo przeglądać rejestry więzienne. Jest to nowy dekret. Ale jeżeli nie wsuniesz pół liwra w rękę dozorcy – dodał, zniżając głos – nie dobierzesz się tak łatwo do listy.
– Pół liwra! – zawołał młodzieniec, usiłując grać swą rolę do końca – nie jestem w stanie wydać pół liwra na taką rzecz!
– Może parę sous wystarczy; i to dobre w tych ciężkich czasach!
Armand zrozumiał przymówkę, i widząc, że ludzie zwrócili się w inną stronę, wcisnął parę miedziaków do ręki uczynnego żołnierza.
Znał doskonale drogę do La Tournelle i byłby przebył co tchu odległość, dzielącą go od loży odźwiernego, ale zmuszając się do ostrożności, szedł wolno przez długi korytarz i wzdłuż podwórza, gdzie znajdowało się więzienie dla mężczyzn. W końcu skręcił na lewo i stanął przed wąską drewnianą lożą, gdzie sekretarz rejestrów więziennych siedział do dyspozycji wolnych obywateli. Ale ku rozpaczy Armanda miejsce było puste, okienko loży zasunięte.
Zwrócił się do pierwszej lepszej straży, aby się dowiedzieć, o której godzinie sekretarz powróci; żołnierze wzruszyli ramionami i nie dali żadnej odpowiedzi.
Po kilkunastu bezowocnych próbach, Armand dowiedział się w końcu od poczciwego mieszczucha, obznajmionego z rozkładem czynności w Pałacu Sprawiedliwości, że rejestry więzienne w całym Paryżu oddawano do użytku publiczności jedynie między szóstą a siódmą wieczorem.
Musiał zatem czekać i następną godzinę spędził przy kracie podwórza więziennego. Od czasu do czasu miał wrażenie, że z odległego końca słyszy głos, który dźwięczał mu w uszach od owego pamiętnego wieczora, gdy lekkie kroki Janki pierwszy raz weszły na drogę jego życia. Wytężył oczy, aby ujrzeć, skąd przychodził głos, ale środek podwórza był wysadzony krzewami, które zasłaniały mu widok. W końcu, gnany jak potępieniec, wybiegł na ulicę. Powietrze było łagodne i wilgotne. Mżyło przez cały dzień i drogi zamieniły się w błotniste jeziora.
Ale Armand nie zważał na to; błąkał się bez celu, nie czując ani zimna, ani zmęczenia. Przed szóstą stał już na Quai de L'Horloge, pod wielką wieżą Pałacu Sprawiedliwości, oczekując godziny, mającej położyć kres jego dręczącym oczekiwaniom.
Bez wahania znalazł drogę do de La Tournelle i zastał okienko nareszcie otwarte.
Choć Armand przyszedł o wiele za wcześnie, wielu ludzi czekało już wkoło okienka.
Dwóch żołnierzy utrzymywało porządek, zmuszając czekających, by stali w ogonku według kolei, jak przy kasie teatralnej. Ta grupa ludzi dziwny przedstawiała widok: jedni mieli na sobie proste ubrania, inni łachmany; były kobiety z czarnymi szalami, zarzuconymi na ramiona, niektóre przytykały chustki do zapłakanej twarzy. Wszyscy milczeli, pogrążeni w myślach, pokornie słuchając rozkazów brutalnych żołnierzy.