Podczas tej rozmowy Chauvelin wciągnął Armanda do loży odźwiernego. Młodzieniec usiłował uspokoić się i zapanować nad swymi nerwami. Osiągnął, czego chciał: znajdował się w więzieniu Temple, niedaleko
Janki, i choć wróg jego był starszy i słabszy od niego, a drzwi zostawiono szeroko otwarte, wiedział, że jest faktycznie więźniem, jak inni skazańcy, których umieszczono już w numerowanych celach olbrzymiego budynku.
To przeświadczenie pomogło mu skupić się. Ani przez chwilę nie myślał o ucieczce przed oczekującym go losem. Z pewnością tak było najlepiej. Ach, gdyby tylko mógł zobaczyć się z Janką i upewnić się, że odzyska wolność, w zamian za jego życie! Ale przede wszystkim musiał trzeźwo patrzeć na rzeczy i przezwyciężyć niecierpliwość swej niepohamowanej krwi. Starał się myśleć o Percym, o jego spokoju wobec wroga i postanowił brać z niego przykład w podobnych okolicznościach.
Przypomniał sobie angielskich towarzyszy, ich niczym niezmąconą pogodę ducha wśród ciężkich przejść, a przede wszystkim wesołość lorda Tony'ego, zawsze gotowego do żartów i trafnej odpowiedzi. Armand zapragnął naśladować swobodę lorda Tony'ego i przyswoić sobie choć cząstkę nieustraszonego męstwa Percy'ego.
– Obywatelu Chauvelin – rzekł, usiłując przemawiać z najzimniejszą krwią, na jaką mógł się zdobyć – nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, że choć trzymasz rękę na moim ramieniu, nie zmusisz mnie do powolności względem siebie. Mógłbym powalić cię jednym uderzeniem pięści, gdyż jestem młodszy i silniejszy od ciebie.
– Hm… – odparł Chauvelin, udając, że zastanawia się głęboko nad tym, co usłyszał – zdaje mi się…
– Nic łatwiejszego dla mnie – zapewniam cię…
– Być może… ale, jak widzisz, jest tu straż, a ów żołnierz jest potężnie zbudowany i…
– Ciemności pomogą mi, a człowiek, doprowadzony do ostateczności, zdolny jest do wszystkiego – pamiętaj o tym.
– Wiem o tym, i wiem również, że ty, obywatelu St. Just, jesteś w kiepskim położeniu.
– Mojej siostry Małgorzaty nie ma tu, obywatelu Chauvelin, a nie możesz brać mego życia w zamian za życie „Szkarłatnego Kwiatu”.
– Nie, nie – odparł żywo Chauvelin – nie za życie „Szkarłatnego Kwiatu”, wiem, ale.
Armand uchwycił się jego słów, jako tonący brzytwy.
– Za jej życie! – zawołał.
– Za czyje? – spytał tamten z widocznym zdziwieniem.
– Za życie panny Lange – ciągnął dalej Armand z samolubnym zapałem zakochanego, który myśli, że uwaga całego świata zwrócona jest na jego wybraną. – Panny Lange! Wypuścisz ją na wolność, nieprawdaż, skoro jestem w twojej mocy?
Chauvelin uśmiechnął się zagadkowo?
– Ach, tak – rzekł – panna Lange… zapomniałem.
– Zapomniałeś?… Zapomniałeś, że ci mordercy uwięzili ją, najlepszą, najszlachetniejszą, jaką ten podły, zdegenerowany kraj kiedykolwiek wydał!… Dała mi schronienie tylko na jedną godzinę. Jestem zdrajcą wobec republiki, to prawda, ale ona nic o tym nie wie. Wprowadziłem ją w błąd. Ona niewinna – rozumiesz? Przyznaję się do wszystkiego, ale ją musisz uwolnić.
I stopniowo powracał do dawnego gorączkowego podniecenia, usiłując wyczytać całą prawdę z niewzruszonej twarzy Chauvelina.
– Powoli, powoli, przyjacielu – odrzekł dyplomata – myślisz, iż jestem wmieszany w sprawę aresztowania damy, o którą ci tak chodzi? Zapominasz, że stoi przed tobą zdyskredytowany sługa republiki, której nie potrafił przysłużyć się w potrzebie. Darowano mi życie jedynie z litości za moje wysiłki, i nie mam dziś żadnej władzy wypuszczenia na wolność kogokolwiek.
– W takim razie nie masz i prawa aresztowania mnie – odrzekł Armand.
Chauvelin umilkł, a po chwili dodał ze znaczącym uśmiechem:
– Ale mogę cię wydać… Jestem w dalszym ciągu agentem komitetu bezpieczeństwa publicznego.
– A zatem dobrze – zawołał St. Just. – Wydasz mnie komitetowi, który będzie, zaręczam ci, bardzo zadowolony z mojego aresztowania. Poszukiwano mnie już od dawna, ale ja chciałem być wolny, aby dopomóc pannie Lange; teraz oddaję się sam w wasze ręce i ponadto obiecuję najuroczystszym słowem honoru, że nie tylko nie ucieknę, ale nikomu nie będzie wolno mnie ratować. Dobrowolnie stanę się waszym więźniem za wolność panny Lange.
– Hm… – mruknął Chauvelin – może da się to zrobić…
– Naturalnie – zapewniał Armand gorąco – moje uwięzienie i śmierć będą miały dla was o wiele większą doniosłość, niż stracenie młodego i niewinnego dziewczęcia, za którym ujmie się może sama publiczność. Ja zaś będę łatwą zdobyczą: moje znane kontrrewolucyjne zasady, ślub mojej siostry z obcym magnatem…
– Twoja znajomość ze „Szkarłatnym Kwiatem”… – podpowiedział Chauvelin.
– Słusznie, nie będę się bronił.
– To dobrze – rzekł Chauvelin ze swą zwykłą uprzejmością. – A zatem, mój drogi, egzaltowany młodzieńcze, idźmy razem do kancelarii mego kolegi H~erona, który jest głównym agentem komitetu bezpieczeństwa publicznego. Złożysz zeznania i postawisz warunki, pod którymi oddasz się w ręce komitetu, a pośrednio i w ręce jego wykonawcy.
Armand zanadto był pochłonięty własnymi planami i myślami, aby zauważyć ironię, z jaką te słowa były wypowiedziane. Zdawało mu się, że jego osobiste sprawy były tak ważne dla narodu, jak dla niego samego. W takim usposobieniu trudno zapatrywać się trzeźwo na rzeczy, a zakochanemu młodzieńcowi los wybranej nigdy nie zdaje się przesądzony, dopóki on jeszcze przy życiu, gotów na wszelkiego rodzaju poświęcenia.
– „Moje życie za nią!” – oto wzniosły, a często szalony krzyk bojowy, który doprowadza prawie zawsze do najgorszych następstw. Armand, układając się z najprzebieglejszym i najchytrzejszym szpiegiem rządu, zapomniał zupełnie o wodzu, towarzyszach i lidze, do której należał. Zapał i pragnienie poświęcenia ponosiły go. Przyglądał się swemu wrogowi pałającymi oczyma, jakby od niego zależało całe jego przyszłe szczęście.
Chauvelin skinął na towarzysza, aby szedł za nim. Znaleźli się niebawem w tym samym korytarzu, przez który przed dwoma dniami przechodził de Batz, idąc w odwiedziny do H~erona.
Armand szedł z lekkim sercem i sprężystym krokiem, jakby zdążał na spotkanie z
Janką. Zdawało mu się, że niebawem klęknie u jej stóp i wyprowadzi ją triumfalnie ku wolności i szczęściu.
Rozdział XVIII. Wyprowadzka
Chauvelin uważał za zbyteczne prowadzić Armanda dłużej za ramię. W swej długiej karierze szpiegowskiej nauczył się po mistrzowsku studiować naturę ludzką; choć swego czasu bał się pobić w sławnym zajściu z sir Percym Blakeney'em, szczycił się, że umie czytać w takich duszach, jak Armanda St. Justa, niby w otwartej księdze.
Porywcze usposobienie takich ludzi znał na wyloty, wiedział dokładnie jak daleko sentymentalna sytuacja zaprowadzi Armanda, który był w gruncie rzeczy rycerski i namiętny. Dlatego też szedł naprzód, nie oglądając się nawet, czy Armand podąża za nim.
Myśli jego pochłonięte były młodym entuzjastą, którego nazywał w głębi duszy głupcem; pragnął wyciągnąć z tej sytuacji jak największą korzyść dla siebie. Że „Szkarłatny Kwiat” bawił obecnie w Paryżu, o tym Chauvelin był przekonany. W jaki sposób wyzyska uwięzienie Armanda do swoich celów to się dopiero miało okazać.