Выбрать главу

Nie wątpił, że „Szkarłatny Kwiat”, którego dokładnie poznał, którego się lękał i pod pewnym względem podziwiał, nie opuści swego towarzysza. Brat Małgorzaty, uwięziony w Temple, będzie najlepszym zakładnikiem dla pochwycenia wodza, urągającego w dalszym ciągu całej armii szpiegów.

Chauvelin słyszał lekki, sprężysty krok Armanda na kamiennych płytach posadzki i nadzieja błysnęła w jego ciemnej duszy. Niepohamowana ambicja, tak bardzo upokorzona, wezbrała znów w jego piersi ze zdwojoną siłą. Poprzysiągł sobie niegdyś, że pokona Blakeney'a i nie zapomniał tej przysięgi; teraz na widok Armanda pragnienie odwetu po ostatniej porażce obudziło się na nowo.

Podwórze było puste i ponure; nieustający deszcz, spływający z ołowianego nieba, spowijał jakby w zasłonę każdą kolumnę i bramę. Korytarz był źle oświetlony ciemnymi oliwnymi lampami, ale Chauvelin dobrze znał drogę. Mieszkanie H~erona wychodziło na drugie podwórze, a droga do niego prowadziła koło głównej wieży, gdzie niekoronowany król Francji przeżywał ciężkie dni jako ofiara prostackiego szewca i jego żony.

Pod tym potężnym bastionem Chauvelin zwrócił się do Armanda. Wskazał palcem w górę.

– Tam znajduje się Kapet – rzekł sucho. – Wasz rycerski „Szkarłatny Kwiat” nie odważył się jeszcze dotrzeć do niego, jak widzisz.

Armand milczał; nietrudno mu było zostać obojętnym wobec tej uwagi, gdyż mało go na razie obchodził Bourbon i losy Francji.

Dwaj mężczyźni doszli teraz do izby posterunkowej. Paru żołnierzy stało na straży, a przez otwarte drzwi dochodził zgiełk, hałas, przekleństwa i głośne śmiechy.

Pokój był jasno oświetlony i Armand mógł dojrzeć grupy ludzi stojących i siedzących wkoło stołu, zastawionego pucharami i kartami.

Ale hałas dochodził nie tyle z izby posterunkowej, ile ze schodów powyżej.

Zaciekawiony Chauvelin zwrócił się w tę stronę wraz ze swym towarzyszem. Otwarte drzwi izby posterunkowej rzucały oślepiający blask na schody, potęgując jeszcze ciemność panującą wkoło. Tu snuły się jak duchy różne postacie, przybierające przy świetle ręcznych latarń tajemnicze kształty.

Armand zauważył wielką ilość ciężkich sprzętów, zagradzających klatkę schodową, a gdy minął oświetloną rzęsiście izbę posterunkową, ujrzał, że wielkie przedmioty były meblami przeróżnych rozmiarów. Rozebrane drewniane łóżko stało oparte o ścianę, czarna włosiana kanapa zamykała dostęp do schodów wieżowych, piętrzyły się stoły i stołki. W pośrodku tego wszystkiego stał krępy człowiek o nalanej twarzy, wydający rozkazy osobom dotąd niewidzialnym.

– Hola, papa Simon! – zawołał Chauvelin jowialnie – wyprowadzacie się dzisiaj, co?

– Tak, dzięki Bogu, jeżeli jest Bóg – odparł tamten sucho. – Czy to ty, obywatelu Chauvelin?

– We własnej osobie. Nie wiedziałem, że wyprowadzisz się tak prędko. Czy nie ma tu gdzie obywatela H~erona?

– Właśnie wyszedł – odparł Simon. – Był u Kapeta, gdy moja żona zamykała smarkacza w środkowym pokoju, a teraz wrócił do siebie.

Posługacz z szafą na barkach schodził właśnie z górnego piętra, potykając się pod ciężarem. Pani Simon szła za nim, podtrzymując szafę jedną ręką.

– Lepiej byłoby zacząć ładować wozy! – krzyknęła do męża kłótliwym głosem – korytarz już zanadto przepełniony meblami, przejść nie można.

Spojrzała podejrzliwie na dwóch przybyszów, a gdy uczuła na sobie zimny wzrok dyplomaty, wzdrygnęła się jakby pod wpływem chłodu i otuliła się czarnym szalem.

– Jestem uszczęśliwiona, że opuszczam te przeklęte mury. Nie cierpię nawet widoku tych ścian.

– Rzeczywiście, nie wyglądasz na zbyt silną, obywatelko – rzekł Chauvelin z wyszukaną grzecznością. – Pobyt w wieży nie przyniósł widocznie oczekiwanych korzyści…

Kobieta spojrzała na niego podejrzliwie.

– Nie rozumiem, co chcesz powiedzieć, obywatelu – rzekła, wzruszając ramionami.

– Ależ nic – dodał Chauvelin z uśmiechem – interesuję się waszą przeprowadzką, nic więcej! Kogo macie do pomocy?

– Posługacza Dupont, pomocnika stróża – rzekł krótko Simon. – Obywatel H~eron nie pozwala nikomu innemu tu wchodzić.

– Rozumie się! Czy przyszli już nowi komisarze.

– Tylko obywatel Cochefer czeka na górze na tamtych.

– A Kapet?

– Czuwają nad nim. Obywatel H~eron kazał mi zamknąć szczenię w środkowym pokoju, a gdy nadszedł obywatel Cochefer, stanął przy drzwiach na straży.

Podczas tej całej rozmowy posługacz z szafą na plecach czekał na rozkazy. Zgięty wpół, narzekał na niewygodną pozycję.

– Czy chcecie, abym złamał plecy? – mamrotał. – Lepiej iść dalej, zamiast tu stać niepotrzebnie! Muszę płacić chłopcu, pilnującemu mej szkapy – dodał zadyszany – a w ten sposób nie skończymy do wieczora…

– Zaczynaj ładować wozy – rozkazał ostro Simon. – Tu! Zaczynaj od sofy.

Będziesz musiał mi trochę pomóc – rzekł posługacz – a teraz poczekaj, muszę zobaczyć, czy wóz gotów. Zaraz powrócę.

– Weź coś ze sobą, jeżeli schodzisz – rzekła pani Simon kwaśno.

Posługacz podniósł kosz z bielizną, stojący w rogu pokoju. Zarzucił go na ramiona i zszedł na ulicę.

– Jak mały Kapet pożegnał „papę” i „mamę”? – spytał Chauvelin ze śmiechem.

– Hm! – mruknął Simon lakonicznie. – Przekona się niebawem, jak dobrze mu było z nami.

– Kiedy nadejdzie reszta komisarzy?

– Przyjdą za chwilę, ale nie będę na nich czekał. Obywatel Cochefer jest na górze i czuwa nad Kapetem.

– Dobrze. Do widzenia, papo Simon – rzekł Chauvelin – żegnaj, obywatelko.

Ukłonił się z nietajoną ironią żonie szewca i skinął głową Simonowi, który wyraził całym stekiem przekleństw swe uczucia dla agentów „komitetu bezpieczeństwa publicznego”.

– Sześć miesięcy prawdziwej niewoli – warknął z wściekłością, i ani podziękowania, ani pensji… Wolałbym służyć jakiemu podłemu arystokracie, niż waszemu przeklętemu komitetowi.

Posługacz Dupont powrócił. Spokojnie i obojętnie rozpoczął przeprowadzkę mebli Simona, ale że był dość niezgrabny, Simon i jego żona musieli wciąż doglądać roboty.

Chauvelin popatrzył jeszcze na poruszające się postacie, potem wzruszywszy ramionami obrócił się na pięcie.

Rozdział XIX. Sprawa delfina

H~eron był nieobecny, gdy po długim dzwonieniu, czekaniu i przeklinaniu Chauvelin wraz z Armandem zostali wreszcie dopuszczeni do kancelarii głównego agenta. Żołnierz, pełniący obowiązki służącego, powiedział im, że H~eron poszedł na kolację, ale wróci na pewno o ósmej.

Armand był tak zmęczony, że upadł na krzesło i bezmyślnie wpatrzył się w ogień. Wreszcie nadszedł H~eron; skłonił się lekko Chauvelinowi, spojrzał zaledwie na Armanda St. Justa.

– Będę za pięć minut – obywatelu – rzekł uniewinniając się – przykro mi, że musisz czekać, ale przyjechali nowi komisarze, którzy zająć się mają Kapetem. Simonowie właśnie odeszli, a ja muszę się upewnić, czy wszystko w porządku. Cochefer pełni teraz służbę w wieży, nie zawadzi jednak, bym sam rzucił okiem na to szczenię.

Wyszedł znowu, trzaskając drzwiami za sobą. Ciężkie jego kroki rozbrzmiewały przez chwilę na kamiennej posadzce korytarza, a potem ucichły w oddaleniu.

Armand zobojętniał na wszystko, był tylko nadmiernie zmęczony, i z przyjemnością byłby w tej chwili położył głowę na szafot, aby znaleźć wypoczynek. Zegar na ścianie tykał monotonnie. Z zewnątrz dochodził przytłumiony turkot wozów na błotnistych uliczkach. Padało coraz mocniej, od czasu do czasu wichura biła o małe okienka, dzwoniąc źle dopasowanymi szybami.