Выбрать главу

Nerwowymi, drżącymi palcami począł rozkładać zmięty papier. W rozpalonych jego dłoniach papier zamienił się w bezkształtny strzęp, a pismo zamazało się prawie całkowicie. Rzucił go ze złością na stół przed H~eronem.

– Mamy znów do czynienia z tym przeklętym Anglikiem – rzekł spokojniej. – Zgadłem to zaraz, gdy usłyszałem twoje opowiadanie. Zaprzęgnij do roboty cały swój zastęp szpiegów, obywatelu, inaczej nie dasz mu rady.

H~eron podniósł do oczu zmięty papier i usiłował odczytać pismo przy słabym świetle lampy.

Tymczasem Armand, mimo niepokoju o Jankę i własnych przykrości odczuwał w sercu głęboką dumę. „Szkarłatny Kwiat” zwyciężył, Percy wykonał nałożone na siebie zadanie!

Chauvelin, którego badawcze oczy spoczywały na nim, uśmiechał się z ironią.

– Zostaniesz niebawem obarczony ciężką pracą, obywatelu H~eronie – rzekł, zwracając się do kolegi, ale patrząc uporczywie na Armanda – i dlatego nie chcę przeszkadzać ci w wysłuchaniu dobrowolnej spowiedzi tego młodego obywatela. Pragnę ci tylko powiedzieć, że jest on zwolennikiem „Szkarłatnego Kwiatu”, a nawet jednym z jego najświetniejszych satelitów.

H~eron obudził się z ponurych myśli. Zwrócił na Armanda zjadliwe wejrzenie.

– Schwytaliśmy zatem jednego z tej bandy? – rzekł, jąkając się jak pijany.

– Tak – odparł Chauvelin – ale za późno dziś na formalną denuncjację i aresztowanie. St. Just nie może w żaden sposób opuścić Paryża, a jedyną rzeczą jest teraz strzec go pilnie. Gdybym był na twoim miejscu, obywatelu, odesłałbym go do domu jeszcze dziś wieczorem.

H~eron zamruczał coś, czego Armand nie zrozumiał, ale słowa Chauvelina napełniły go radością. Wypuszczą go na wolność dziś jeszcze – na względną wolność co prawda, skoro szpiegi śledzić go będą, ale w każdym razie na wolność! Nie mógł jednak zrozumieć taktyki Chauvelina i czuł się trochę dotknięty na myśl o tym, że ci ludzie tak mało wagi przywiązywali do jego osoby.

– A zatem żegnam cię, obywatelu – rzekł dyplomata ironicznie, zwracając się do Armanda. – Jak widzisz, główny agent komitetu bezpieczeństwa publicznego jest zanadto zajęty w tej chwili, by przyjąć ofiarę z twego życia, tak wspaniałomyślnie nam oddawanego.

– Nie rozumiem cię, obywatelu – rzekł Armand zimno – i nie prosiłem cię o żadną łaskę. Zaaresztowaliście niewinną kobietę pod mylnym zarzutem udzielenia mi schronienia. Przyszedłem tu dobrowolnie i oddałem się w ręce sprawiedliwości, aby ją uwolnić.

– Dobrze. Bardzo słusznie, ale dziś już późno, obywatelu – rzekł sucho Chauvelin – dama, o którą się tak troszczysz, śpi już niezawodnie w swojej celi; nie wypada jej niepokoić, a przy tym czas jest okropny.

– A więc, monsieur – rzekł Armand – czy panna Lange wyjdzie z więzienia, gdy oddam się w wasze ręce jutro rano?

– Bez wątpienia – odparł Chauvelin. – Jeżeli obiecasz nam swą pomoc, panna Lange zostanie uwolniona jutro rano. Nieprawdaż, obywatelu H~eronie? – dodał, zwracając się do kolegi.

Ale H~eron był tak przybity, że wyszeptał tylko niezrozumiałe słowa.

– Dasz mi na to słowo, obywatelu Chauvelin? – spytał Armand.

– Przyrzekam ci najsolenniej, że dotrzymam obietnicy.

– Nie wystarcza mi to jeszcze, daj mi nieograniczone świadectwo bezpieczeństwa, a uwierzę ci.

– Na co ci się to przyda? – spytał Chauvelin.

– Zdaje mi się, że pojmanie mojej osoby ma dla ciebie więcej znaczenia, niż uwięzienie panny Lange – odparł spokojnie Armand. – Użyję tego świadectwa dla siebie lub dla jednego z mych przyjaciół, jeżeli złamiesz dane słowo.

– Hm… to zupełnie logicznie pomyślane, obywatelu – rzekł Chauvelin z ironicznym uśmiechem. – Masz zupełną słuszność. Jesteś dla nas o wiele cenniejszym atutem, niż urocza pani, która, mam nadzieję, będzie przez wiele lat jeszcze czarowała wytworny Paryż swym talentem i pięknością.

– Amen, obywatelu, niech się tak stanie – rzekł Armand z zapałem.

– Wszystko zależeć będzie od ciebie, monsieur. Patrz – dodał, przeszukawszy papiery, leżące na biurku H~erona – oto świadectwo bezpieczeństwa. Komitet rozdaje bardzo mało takich świadectw. Jest to cena życia ludzkiego. Przy żadnej bramie w żadnym mieście to świadectwo nie może być odebrane. Pozwól, niech ci je wręczę, jako dowód prawdziwości mojej obietnicy.

Uśmiechając się dziwnie, z wyrazem jakby rozbawienia Chauvelin wręczył Armandowi doniosły dokument.

Młodzieniec przypatrzył się uważnie kartce papieru, nim schował ją do kieszeni płaszcza.

– W jakim czasie spodziewać się mogę wiadomości o pannie Lange? – spytał.

– W ciągu jutrzejszego dnia. Sam zgłoszę się do ciebie i odbiorę cenny dokument. Ty ze swojej strony pozostaniesz do mojej dyspozycji. Czy zrozumiałeś?

– Możesz na mnie liczyć. Mieszkam…

– Nie potrzeba nam twego adresu – przerwał Chauvelin z grzecznym ukłonem – dowiemy się o tym sami.

Armand zabierał się do odejścia, a H~eron nie pytał wcale kolegi o powód tak dziwnego postępowania. Siedział przy stole zobojętniały na wszystko, owładnięty strasznym lękiem, wywołanym wypadkami dzisiejszej nocy. Nieprzytomne oczy utkwił w Armandzie, przechodzącym przez pokój i nie usłyszał nawet trzasku zamykających się za nim drzwi.

Chauvelin przeprowadził młodzieńca przez pierwsze straże, potem pożegnał go serdecznie.

Zgrabna postać Armanda znikła w mroku. Chauvelin poczekał, póki jego kroki nie ucichły w oddali, a potem powrócił do H~erona.

– Jeszcze raz – zasyczał przez zaciśnięte zęby – jeszcze raz, mój tajemniczy „Szkarłatny Kwiecie!”

Rozdział XXI. Z powrotem do Paryża

Noc była wyjątkowo ciemna, a deszcz padał strumieniami. Sir Andrew Ffoulkes otulony w gruby worek schronił się pod wózek, ale pomimo tego przemókł do nitki.

Przez dwa dni pracował ciężko przy ładowaniu węgla. Poprzedniego wieczora znalazł tani nocleg, dzisiaj jednak oczekiwał Blakeney'a o umówionej godzinie. Wynajął wóz używany zwykle do wożenia węgla, ale na nieszczęście nie mógł dostać krytego. Na domiar złego deszcz zaczął padać, co czyniło czekanie pod gołym niebem niezmiernie przykre.

Sir Andrew nie zważał na te niedogodności. W Anglii, w swej przepięknej posiadłości w Suffolk otaczał się wyrafinowanym zbytkiem i komfortem, tu zaś, leżąc pod wozem w brudnym odzieniu robotnika, przemoczony do szpiku kości, był równie szczęśliwy jak student na wakacjach.

Szczęśliwy, a jednak niespokojny.

Nie zdawał sobie sprawy, która była godzina. Tyle dzwonów kościelnych ucichło w ostatnich czasach, że żadne z tych błogosławionych dźwięków nie dochodziły do odległej przystani, koło której widniały jak duchy całe rzędy pustych wozów. Noc zapadła wcześnie tego wieczora i robotnicy zaprzestali pracy po czwartej.

Przez godzinę panował jeszcze względny ruch koło przystani: ludzie krzątali się tu i ówdzie, statki przepływały wzdłuż kanału. Ale teraz ciemności i głucha cisza zaległy opustoszałe miejsce, i czekanie wydawało się sir Andrew wiecznością. Przywiązał konia, wyciągnął się pod wozem i czekał.

Od czasu do czasu opuszczał niewygodne schronienie, by przejść się nieco po grząskim błocie i wyprostować zesztywniałe członki. Niekiedy senność ogarniała go i zapadał w krótki, niespokojny sen. Byłby oddał pół majątku, gdyby mógł dowiedzieć się, która godzina.

Ale pomimo ciężkiego oczekiwania nie zwątpił ani na chwilę. W przeciwieństwie do Armanda St. Justa miał niezachwiane zaufanie do wodza. Był już od czterech lat nieodstępnym towarzyszem Blakeney'a w uciążliwych jego wyprawach i nigdy nie powstał w nim nawet cień zwątpienia.