Był niespokojny o wodza pod innym względem. Wiedział, że spisek mu się uda, ale jakże gorąco pragnął oszczędzić mu zbyt wielkiego zmęczenia i owego szarpiącego napięcia nerwów tych kilku godzin między czynem a nadzieją wygranej!
Dlatego też nieznośny dreszcz wstrząsał całym jego ciałem, nie opuszczając go nawet podczas krótkiego, przerywanego snu.
Nagle wytężył słuch – zanim jeszcze usłyszał błogosławione hasło, odgadł dziwnym, subtelnym przeczuciem, że godzina nadeszła i wódz niedaleko.
A potem rozległo się znane mu hasło, głos mewy trzykrotnie powtórzony w krótkich odstępach… i w pięć minut później coś zamajaczyło w ciemnościach tuż przy tylnych kołach wozu.
– Ffoulkes! Jesteś tam? – doszedł go szept cichszy niż powiew wiatru.
– Jestem! – brzmiała szybka odpowiedź.
– Chodźże tu i pomóż mi wsadzić dziecko na wóz. Usnęło i ciąży mi na ramieniu prawie od godziny. Czy masz worek, który można by podłożyć mu pod głowę?
– Niezbyt suchy w każdym razie.
Z czułą troskliwością dwaj mężczyźni ułożyli króla Francji na dnie prostego wozu. Blakeney przykrył go swoim płaszczem i nachylił się, by usłyszeć spokojny oddech dziecka.
– Nie ma tu St. Justa – czy wiesz o tym? – rzekł sir Andrew.
– Wiem – odpowiedział krótko Blakeney.
Charakterystyczne było, że nie mówili nic o samej wyprawie, o strasznych niebezpieczeństwach ostatnich godzin. Dziecko było tu, a Blakeney wiedział o kolejach Armanda – to wystarczało sir Andrew Ffoulkesowi, temu najwierniejszemu towarzyszowi, najserdeczniejszemu druhowi, jakiego kiedykolwiek miał „Szkarłatny Kwiat”. Ffoulkes zbliżył się do konia i założył mu uzdę.
– Czy wsiądziesz, Blakeney? – spytał – jesteśmy gotowi.
W milczeniu usadowili się na wozie; Blakeney siadł przy dziecku, a Ffoulkes wziął do rąk lejce.
Wycie wiatru w obnażonych gałęziach akacji, którymi obsadzona była droga, tłumiło turkot kół i powolny kłus konia na błotnistej drodze.
Sir Andrew dobrze wystudiował topografię tej opustoszałej okolicy podczas ostatnich 24 godzin. Znał drogę, która omijała bramę „La Villette” i fortyfikacje, a pomimo tego wyprowadzić ich mogła na gościniec St. Germain.
Zwrócił się do Blakeney'a i spytał o godzinę.
– Dochodzi pewnie dziesiąta – odrzekł sir Percy – popędzaj szkapę mój drogi; Tony i Hastings czekają już na nas.
Było tak ciemno, że o krok nie widzieli drogi przed sobą, ale gościniec był prosty, a stara szkapa znała go widocznie lepiej jeszcze niż woźnica. Jechali jednak zbyt powoli, jak na palącą niecierpliwość Ffoulkesa, zwłaszcza że niekiedy musiał prowadzić konia za uzdę.
Minęli kilka nędznych, źle oświetlonych domostw, a gdy przejeżdżali przez St. Rouen, zegar kościelny wolno wydzwaniał dwunastą.
Jechali przeważnie przez nieuprawne przestrzenie „ziemi niczyjej” i tylko gdzieniegdzie napotykali rzadko rozsiane domy w okolicach fortyfikacji miejskich. Ciemność nocy, wycie wiatru i późna godzina sprzyjała wędrowcom i wóz węglowy, ciągnący gościńcem z dwoma robotnikami, nie zwracał niczyjej uwagi.
Za Clichy musieli przejechać rzekę przez chwiejący się drewniany most, niebezpieczny nawet w jasny dzień. Zbliżali się do celu. Jeszcze sześć kilometrów, a Courbevoie pozostanie po ich lewej stronie i drogowskaz będzie tuż. Wyłoni się gaik sosnowy i ujrzą upragnionych towarzyszy, Tony'ego i Hastingsa wraz z końmi.
Ffoulkes zsiadł z wozu, aby się zorientować. Szedł teraz przy koniu ze strachu, by nie minąć drogowskazu. Koń był bardzo zmęczony, przebył piętnaście kilometrów, a teraz była godzina trzecia rano.
I znów minęła godzina. Wreszcie dotarli do rozstajnych dróg i z ciemności wyłonił się drogowskaz.
– Jesteśmy – szepnął sir Andrew.
Skierował konia na lewo ku wąskiej dróżce, po czym Blakeney kazał mu stanąć.
– Gaj musi znajdować się po prawej stronie – rzekł.
Wysiadł z wozu i pozostawiając Ffoulkesa przy koniu zniknął w ciemnościach. Prawie równocześnie rozległ się trzykrotny krzyk mewy, na który odpowiedziano mu z pewnej odległości.
Wkrótce tupot kopyt końskich doszedł wprawnego ucha sir Andrew. Zdjął zatem chomąta ze swej starej szkapy i puścił ją wolno na rozległe pola, otaczające lasek; nie była im już potrzebna. Ktoś odnajdzie ją rano wraz z wózkiem i dziwiąc się darom Bożym, spadającym mu z nieba tak niespodziewanie, przywłaszczy je sobie z wdzięcznością.
Blakeney tymczasem wyjął śpiące dziecko z wozu i skierował się ku gaikowi wraz z sir Andrew.
Pięć minut później Hastings odbierał z rąk sir Percy'ego króla Francji.
W przeciwieństwie do Ffoulkesa lord Tony zapragnął usłyszeć o wypadkach ubiegłego południa. Jako prawdziwy sportsmen, kochał się w niebezpiecznych wyprawach, mrożących krew w żyłach.
– Opowiedz nam w dziesięciu słowach, Blakeney – napierał błagalnie – jakim sposobem udało ci się wykraść chłopca.
Sir Percy uśmiechnął się mimo woli na widok ciekawości towarzysza.
– Innym razem, Tony – prosił – jestem śmiertelnie zmęczony, a ten przeklęty deszcz…
– Nie, nie, teraz, podczas gdy Hastings zajmuje się końmi! Nie mógłbym dłużej wytrzymać z ciekawości, a pod drzewami deszczu się nie czuje.
– Niech i tak będzie – zaśmiał się Blakeney wesoło mimo zmęczenia ostatnich 24 godzin. – Musicie wiedzieć, że przez dwa tygodnie byłam posługaczem w Temple.
– Niesłychane rzeczy! – zawołał lord Tony.
– Otóż widzisz, podczas gdy ty, niepoprawny sybaryto, zabawiałeś się ładowaniem węgla w przystani kanału, ja zamiatałem podłogi, paliłem w piecu i oddawałem rozmaite usługi tym zapowietrzonym zbójcom, a przy tym i naszej lidze. Wolne chwile spędzałem w swym mieszkaniu, gdzie spotykałem się z wami.
– Uwierzyć trudno! A więc przedwczoraj, gdy zgromadziliśmy się wszyscy…
– Byłem właśnie po kąpieli, porządnie wyszorowany. Całe przedpołudnie czyściłem buty, ale udało mi się zasięgnąć wiadomości, że Simonowie opuszczają Temple w niedzielę, a mnie przeznaczają do pomocy w swej przeprowadzce.
– Czyściłeś buty! – wybuchnął śmiechem lord Tony. – A dalej?
– Potem wszystko składało się pomyślnie. Jak widzicie, stałem się ważną osobistością w Temple. H~eron znał mnie doskonale. Towarzyszyłem mu w wędrówkach nocnych do małego więźnia, niosąc przed nim latarnię. „Dupont tu! Dupont tam!” Rozlegało się całymi dniami. „Zapal światło, Dupont! Przynieś mi latarnię, wyczyść mi ubranie, Dupont!” Gdy Simonowie opuszczali swe stanowisko zawołano Duponta. Sprowadziłem kryty wóz, zabierając ze sobą lalkę, aby podstawić ją na miejsce dziecka. Simon sam nie wiedział o niczym, ale jego żona dała się przekupić. Lalka była wspaniała z prawdziwymi włosami na głowie. Pani Simon pomogła mi w tej zamianie. Położywszy lalkę na sofie, przykryliśmy ją kocem w chwili, gdy ci głupcy H~eron i Cochefer rozmawiali na schodach. Jego królewską mość Ludwika XVII zaś schowałem w koszu z bielizną. Pokój był źle oświetlony i nikt nie podejrzewał podobnej zdrady. Wszystko poszło jak po maśle, wraz z meblami wyniosłem kosz z dzieckiem. Gdy odwiozłem Simonów do ich nowego mieszkania, wyładowałem wszystkie meble, zostawiając, ma się rozumieć, kosz z bielizną na samym spodzie wozu.
Następnie pojechałem do pewnego domu kupieckiego, gdzie zakupiłem wielką ilość koszów do bielizny. Złożyłem je wszystkie na wóz i opuściłem Paryż bramą Vincennes, kierując się ku Bagnolet. Niestety, nie było sposobu ominięcia granicy celnej, przy której urzędnicy mogli okazać się niezbyt uprzejmymi. Dlatego też pozwoliłem delfinowi wyjść z kosza i szliśmy ręka w rękę wśród ciemności i deszczu, dopóki biedne nóżki nie wypowiedziały posłuszeństwa; a wtedy biedne maleństwo, które okazało niezwykłą odwagę, podobniejszą raczej do Kapeta niż Bourbona, przytuliło się do moich ramion i usnęło… Zdaje mi się, że to koniec mego opowiadania, gdyż jesteśmy tu, jak widzicie.