Выбрать главу

– Ale co byłoby się stało, gdyby pani Simon nie dała się przekupić – spytał lord Tony po chwili milczenia.

– W takim razie byłbym pomyślał o innym sposobie.

– A gdyby podczas przenosin H~eron był pozostał w pokoju?

– Wtedy też byłbym musiał co innego wymyślić, ale pamiętaj o tym, że w życiu bywa czasami chwila, kiedy szczęście (mające podobno tylko jeden włos na głowie) stanie przy tobie na mgnienie oka. Czasem ta chwila trwa minutę, czasem parę sekund tylko, ale zawsze pozostawia dość czasu, by uchwycić je za ten jeden włos. Dlatego też owoce naszej wspólnej pracy zależą jedynie od zręczności wyzyskania tej właśnie chwili, gdy szczęście stanie przy nas. Gdyby pani Simon nie dała się przekupić, gdyby H~eron pozostał w pokoju, a Cochefer przyjrzał się bliżej lalce, jednowłose szczęście byłoby mi podsunęło inną myśl. Widzicie, jakie to wszystko proste.

Tak, to wszystko było bardzo proste, a takie bohaterskie! Odwaga, spryt, genialność, a przede wszystkim nadludzki heroizm i wytrwałość wprawiły słuchaczy tego opowiadania w nieme osłupienie. Nie byli w stanie wypowiedzieć swych uczuć.

– Kiedy spostrzegli się, że dziecko znikło? – spytał Tony po chwili milczenia.

– Gdy opuszczałem bramy Paryża, było jeszcze cicho wokoło – odparł Blakeney – tak starannie ukrywano jego zniknięcie. Ale dosyć tej pogawędki – rzekł żywo – wszyscy na koń, a ty, Hastings, miej się na baczności – losy Francji leżą w twoich rękach.

– Ale co będzie z tobą, Blakeney? – zawołali wszyscy trzej prawie równocześnie.

– Nie jadę z wami, powierzam wam dziecko. Na miłość Boską, strzeżcie go dobrze. Jedźcie z nim do Mantes, staniecie tam o dziesiątej. Jeden z was niech pójdzie na ulicę la Tour nr 9 i zadzwoni przy bramie. Zjawi się starzec, który na hasło „Enfant” odpowie „De roi”. Oddacie mu dziecko i niech Bóg błogosławi was za wasze poświęcenie i pomoc, której udzieliliście mi tej nocy.

– Ale ty, Blakeney? – powtórzył znów Tony z wyrazem głębokiej troski w głosie.

– Wracam prosto do Paryża – rzekł Percy z największym spokojem.

– To niemożliwe!

– A jednak tak być musi.

– Dlaczego, Percy? Na miłość Boską, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co robisz?

– Doskonale.

– Przecież przeszukują całe miasto w pogoni za tobą! Wiedzą na pewno, że ty jesteś sprawcą zamachu!

– Wiem o tym.

– I pomimo tego chcesz wracać?

– I pomimo tego wracam.

– Blakeney!

– Nie ma o czym mówić, Tony, Armand jest w Paryżu. Widziałem go w towarzystwie Chauvelina na korytarzu Temple.

– Wielki Boże! – krzyknął Hastings.

Inni milczeli. Cóż pomagały wobec tego nalegania? Jednemu z nich groziło niebezpieczeństwo. – Czyż można było wyobrazić sobie, że Percy pozostawi Armanda, brata Małgorzaty, na łasce losu?

– Jeden z nas pozostanie przy tobie, mam nadzieję – rzekł sir Andrew.

– Tak. Hastings i Tony zawiozą dziecko do Mantes, a potem podążą do Calais, aby pozostać w ścisłej komunikacji z moim jachtem „Day Dream”. Powiecie kapitanowi, aby czekał na otwartym morzu w Calais. Mam nadzieję, że niebawem będę go potrzebował. A teraz na koń wy dwaj – dodał wesoło. – Hastings, podam ci dziecko, gdy będziesz gotów. Będzie u zupełnie dobrze na siodle, z rzemieniem przytwierdzonym wkoło ciała.

Nic więcej nie dodano. Rozkazy były wydane – trzeba było tylko słuchać, gdyż losy króla Francji nie były jeszcze pewne.

Tony i Hastings dosiedli koni, wyprowadzonych z gaju, i dziecko, dla którego dokazano takiego bezgranicznego poświęcenia, przymocowano do siodła przed lordem Hastingsem.

– Przytrzymaj go ręką – radził Blakeney – choć twój koń, zdaje się, dość spokojny. Ale jedźcie ostro, i niech Bóg ma was w swojej opiece.

Konie grzebały niecierpliwie kopytami. Dwaj mężczyźni ścisnęli piętami boki wierzchowców. Wyszeptano jeszcze kila słów pożegnania i ręce wyciągnęły się ku wodzowi, by uścisnąć po raz ostatni szlachetną jego dłoń. Konie i jeźdźcy zniknęło w ciemnościach, poprzedzających świt.

Blakeney i Ffoulkes stali obok siebie w milczeniu, póki nie umilkł tupot koni, a potem sir Andrew spytał żywo:

– Czego żądasz ode mnie Blakeney?

– Na razie, mój drogi, zaprzęgnij konia do wozu z węglami, naszego starego przyjaciela, gdyż musisz powrócić w to samo miejsce, skąd wyjechaliśmy.

– A potem?

– Ładuj w dalszym ciągu węgiel w przystani przy La Villette. To najlepszy sposób, by nie ściągnąć na siebie uwagi. Po pracy miej konia i wóz w pogotowiu w tym samym miejscu, gdzie czekałeś na mnie wieczorem. Jeżeli po trzech dniach nie odbierzesz ode mnie wiadomości, jedź z powrotem do Anglii i powiedz Małgorzacie, że dając życie za jej brata, poświęciłem je dla niej.

– Blakeney!…

– Zdaje ci się, że przemawiam inaczej niż zwykle? – rzekł, kładąc swą silną dłoń na ramieniu przyjaciela. – Jestem degeneratem, Ffoulkes, oto wszystko. Nie zwracaj na to uwagi. Widocznie zbyt długo niosłem śpiące dziecko i nerwy zmiękły mi cokolwiek. Tak mi było żal tego maleństwa! Zastanawiałem się, czy ratując je z jednej biedy, nie pogrążam je w drugą… Taki był smutny wyraz na jego bladej twarzyczce, że zdawać się mogło, iż przeznaczenie wyryło już na niej swój nieodwołalny wyrok. O, jakże bezsilne są nasze czyny, gdy Bogu spodoba się stanąć między nami a naszymi dążeniami!…

Deszcz ustał. Chmury pędziły nad nimi z szaloną chyżością, gnane i smagane wiatrem. Dniało już i sir Andrew mógł rozpoznać twarz swego wodza. Była dziwnie blada i surowa, a głębokie, senne oczy miały właśnie ten wyraz, o którym mówił przed chwilą.

– Boisz się o Armanda, Percy? – spytał nieśmiało Ffoulkes.

– Tak. Powinien był mi zaufać, jak ja mu zaufałem. Minął się ze mną w piątek przy bramie La Villette i bez najmniejszych skrupułów opuścił mnie, opuścił was wszystkich. Rzucił się w lwią paszczę w nadziei, że pomoże swej wybranej. Wiedziałem, że mogłem ją wyratować. Znajduje się obecnie we względnym bezpieczeństwie. Starą jej krewną panią Belhomme, wypuścili z więzienia nazajutrz po jej aresztowaniu, a panna Lange przebywa obecnie w pewnym domu przy ulicy St. Germain l'Auxerrois, tuż koło mego mieszkania. Sprowadziłem ją tam dzisiaj wczesnym rankiem. Nie przedstawiało to żadnej trudności: „Hola, Dupont! Moje buty, Dupont!” „W tej chwili, obywatelu, moja córka…” „Co mi tam córka… przynieś mi buty!” – i Janka Lange wyszła z Temple ręka w rękę z posługaczem Dupont. Ale Armand nie wie o tym, gdyż nie widziałem się z nim od owej pamiętnej soboty, gdy przyszedł mi oznajmić, że ją aresztowali. Obiecawszy mi, że będzie posłuszny, poszedł do bramy La Villette, aby się z wami połączyć, ale w kilka godzin później powrócił do Paryża, zwracając na siebie uwagę agentów komitetu bezsensownymi poszukiwaniami. Gdyby nie to, byłoby mi się udało wyprowadzić pannę Lange z Paryża i odesłać do was do bramy La Villette lub do Hastingsa w St. Germain. Ale czuwano pilnie przy bramach, a musiałem jeszcze myśleć o delfinie. Nic jej na razie nie grozi, gdyż ludność na ulicy St. Germain l'Auxerrois jest spokojna. Ale jak długo potrwa ten względny spokój, kto to wiedzieć może? Biedny Armand! Lwia paszcza zamknęła się i trzyma go mocno w zębach. Chauvelin i jego zgraja używają go za przynętę, by mnie schwycić. To są skutki braku zaufania Armanda do mnie…

Westchnął niecierpliwie, jakby z urazą.