Выбрать главу

Była jeszcze w więzieniu, gdy opuszczałeś Paryż. Jutro, dziś wieczorem może przesłuchają ją wydadzą wyrok, będą torturować, a ja nie śmiem iść do Ciebie, by nie przyprowadzić szpiegów do Twoich drzwi. Ale może Ty przyjdziesz do mnie, Percy? W nocy jestem bezpieczniejszy, a odźwierna bardzo mi jest oddana. Gdy dziś o dziesiątej wieczorem zastaniesz bramę otwartą, a w pierwszym oknie na lewo ujrzysz zapaloną świecę, przy niej zaś na papierze napisane swoje litery S. P., będziesz wiedział, że nic Ci nie grozi i możesz bezpiecznie przyjść do mego pokoju.

Mieszkam na drugim piętrze na prawo, drzwi moje będą otwarte. W imię kobiety, którą kochasz ponad wszystko na ziemi, przyjdź do mnie, błagam Cię i pomyśl, że Jance grozi śmierć, że jestem bezsilny i nie mogę jej ratować.

Wierzaj mi, chciałbym umrzeć, ale żyję dla Janki, której nie chcę samej zostawiać w rękach tych zbrodniarzy.

Pomyśl, Percy, że ona wszystkim dla mnie.”

– Biedny Armand! – wyszeptał Blakeney z serdecznym uśmiechem, przeznaczonym dla nieobecnego przyjaciela – nawet teraz nie chce mi zaufać i powierzyć Janki. Co prawda – dodał po chwili – i ja nie powierzyłbym nikomu Małgorzaty.

Rozdział XXIII. Za wysoka stawka

O pół do jedenastej tego samego wieczora Blakeney, wciąż jeszcze ubrany w nędzne łachmany robotnika, bosy i obdarty, skręcił w ulicę de la Croix Blanche.

Brama domu, w którym mieszkał Armand, była istotnie otwarta i nikogo nie było w pobliżu. Rozejrzawszy się ostrożnie wkoło, wśliznął się do bramy. Na oknie po lewej stronie paliła się świeca, a na skrawku papieru obok świecy widniały litery S. P., śpiesznie skreślone ołówkiem. Nikt nie zatrzymał go na schodach. Mieszkanie zastał również otwarte – wszedł na korytarz.

Nawet w najskromniejszych domach paryskich mały przedpokój poprzedza izby mieszkalne. Przedpokój był nie oświetlony; Blakeney zbliżył się do drzwi pokoju i pchnął je z lekka.

W tej samej chwili zrozumiał, że skończyło się wszystko. Usłyszał za sobą przyśpieszone kroki i zobaczył Armanda, bladego jak śmierć, opartego o ścianę, w towarzystwie Chauvelina i H~erona.

W mgnieniu oka pokój i korytarz zapełniły się żołnierzami – dwudziestu dla pojmania jednego człowieka…

Gdy położono na nim rękę, odrzucił głowę w tył dumnym ruchem i zaśmiał się. Zaśmiał się wesoło, swobodnie…

– A więc skończyło się! – zawołał.

– Fortuna stanęła tym razem przeciwko tobie, sir Percy – rzekł Chauvelin po angielsku, podczas gdy H~eron zacierał ręce z zadowolenia.

– Trudno temu zaprzeczyć – odparł zimno sir Percy. – Róbcie swoje ludzie – dodał, zwracając się wesoło do żołnierzy, stojących wokoło niego. – Nie walczę nigdy przeciw nieubłaganemu przeznaczeniu. Dwudziestu na jednego, jak widzę. Mógłbym obezwładnić czterech z was, może sześciu, ale co potem?

Dziki szał, podsycany jeszcze przez H~erona, owładnął tymi ludźmi. Oto tajemniczy Anglik, o którym opowiadano tyle niewiarygodnych baśni. Miał na swoje usługi siły nadprzyrodzone, i dwudziestu nawet nie da mu rady, jeżeli diabeł mu dopomoże. Dlatego też silne uderzenie w ramię kolbą muszkietu obezwładniło mu rękę. Niebawem druga ręka zawisła zbolała wzdłuż ciała; wtedy związano go sznurami.

Szczęście prysło. Gracz postawił za wysoką stawkę i przegrał.

Ale umiał przegrywać, jak dawniej umiał wygrywać.

– Ta zgraja krępuje mnie jak wariata! – szepnął jeszcze z humorem.

Ale gdy ściśnięto węzeł brutalnie na jego skatowanych ramionach, oczy mu przysłoniła mgła.

– A jednak Janka była wolna, Armandzie – zawołał ostatnim wysiłkiem – ci szatani okłamali cię i doprowadzili do tego… Od niedzieli nie ma jej w więzieniu, jest w domu, wiesz w którym…

Potem stracił przytomność.

Działo się to we wtorek 21_go stycznia roku 1794, lub według nowego kalendarza 2 pluvi~ose'a drugiego roku republiki.

W kronice „Moniteura” z dnia 22 stycznia zamieszczono informację, że Anglik, zwany „Szkarłatnym Kwiatem” został aresztowany.

Część druga

Rozdział I. Wiadomość

Szary styczniowy dzień skłaniał się ku wieczorowi.

Małgorzata siedziała w swoim saloniku koło kominka, otulona w ciepły szal, gdy wszedł służący Edward i zapalił lampę. Pokój przybrał od razu wesoły wygląd, a białe obicie ścian zabłyszczało pod delikatnym światłem różowego abażuru.

– Czy goniec jeszcze nie przyjechał, Edwardzie? – spytała Małgorzata, utkwiwszy duże, zmęczone oczy w twarzy kamerdynera.

– Jeszcze nie, my lady – odrzekł z uszanowaniem.

– Miał przyjechać dzisiaj, nieprawdaż?

– Tak, my lady, miał tu być przed południem, ale z powodu długich deszczów drogi rozmokły i musiał się spóźnić, my lady.

– I ja tak myślę – rzekła zamyślona. – Nie zamykaj okiennic, Edwardzie – zadzwonię za chwilę.

Kamerdyner wyszedł z pokoju jak automat, zamknął drzwi za sobą i Małgorzata pozostała znów sama.

Wzięła do ręki książkę, którą odłożyła, zanim wniesiono lampę, usiłując skupić uwagę nad powieścią Fieldinga, ale straciła wątek opowiadania i oczy jej zaszły mgłą.

Niecierpliwym ruchem rzuciła książkę i przesunąwszy ręką po oczach spostrzegła, że dłoń jej była wilgotna. Wstała i otworzyła okno. Powietrze było łagodne, choć dżdżyste, i ciepły powiew dolatywał od strony Francji.

Małgorzata siadła na szerokim obramowaniu, i oparłszy głowę o framugę okna, zapatrzyła się w zapadający mrok.

W oddali, u stóp łagodnie zniżających się tarasów, rzeka szemrała cicho, a nad jej brzegami pęki pierwiosnków bielały wśród nocy.

Zima ustępowała z wolna miejsca wiośnie, która wciąż jeszcze ociągała się z przybyciem. Stopniowo ciemności coraz gęstsze zalegały ogród, sitowia i zarośla nadbrzeżne znikły w mroku, a za nimi majestatyczne cedry parku poddały się ostatnie potędze nocy. Delikatne kielichy śnieżnych kwiatów gasły jedne po drugich i chłodną szarą wstęgę rzeki spowił płaszcz wieczora.

Tylko wiatr południowy poruszał jeszcze sitowiem i szeptał w konarach cedrów, poruszając uśpionymi płatkami kwiatów.

Małgorzata wchłaniała chciwie powiew wiatru. Przychodził z Francji i na skrzydłach swych przynosił wieści od Percy'ego – szept jego mowy, wspomnienie nieuchwytne jak sen. I znowu wzdrygnęła się, choć nie było zimno. Spóźnienie posłańca rozstroiło jej nerwy. Dwa razy na tydzień przyjeżdżał umyślnie do niej z Dover, przynosząc wieści z Paryża. Były to małe okruszyny suchego chleba, rzucane zgłodniałej kobiecie; wystarczały one jednak, aby utrzymać przy życiu jej serce, to biedne, zbolałe serce, tęskniące za szczęściem, nigdy nie nasycone.

Człowiek, którego kochała całą duszą, nie należał do niej. Należał do cierpiącej ludzkości – krzyki niewinnych i prześladowanych sterroryzowanej Francji zdawały się przemawiać do niego głośniej niż jej miłość. Nie było go w domu od trzech miesięcy. Żyła jedynie pamięcią o nim i wspomnieniem krótkich jego odwiedzin przed sześcioma tygodniami, gdy zupełnie nieoczekiwany stanął przed nią. A potem znów wyruszył w drogę na groźną wyprawę, która dała wolność i życie niewinnym ofiarom nieomal kosztem jego własnego życia.