Выбрать главу

Umilkł, jakby czekając na odpowiedź. Jego bystre oczy zauważyły, że z każdym słowem rysy pięknej twarzyczki Małgorzaty ściągały się coraz boleśniej. Wyraz pełen grozy malował się na jej obliczu, jakby lodowata ręka śmierci przeszła po jej oczach i policzkach, które zmartwiały pod tym dotknięciem.

– W Calais – powtórzył spokojnie Chauvelin, zadowolony z wywartego wrażenia – sir Percy i ja nie walczyliśmy równą bronią. Wypoczęty, po parodniowym pobycie w swej wspaniałej rezydencji, pełen zapału do wypraw, które są jakby istotą jego życia, sir Percy Blakeney w pełni sił stanął do walki przeciw mojej słabej osobie. I rzecz jasna, przegrałem bitwę. Uczyniłem wielki błąd, chcąc mierzyć się z człowiekiem w rozkwicie młodych męskich sił, ale teraz…

– A teraz, obywatelu Chauvelin, co jest teraz?

– Sir Percy Blakeney przebywa już od tygodnia w więzieniu Conciergerie, lady Blakeney – rzekł bardzo dobitnie, chcąc by każde słowo spadało jak ołów na jej duszę. – Zanim zdołał przyjrzeć się dokładnie swej celi i uplanować jedną z tych sławnych ucieczek, z których tak słusznie słynie, nasi ludzie zaczęli działać wedle wskazówek, podanych przeze mnie. Już tydzień minął od tego czasu, lady Blakeney i od tej chwili specjalna kompania straży więziennej zadaje więźniowi bez przerwy, dzień i noc, jedno pytanie. Wchodzą do celi po dwóch co kwadrans, teraz już nawet częściej, i pytają go: „Gdzie jest mały Kapet?” Dotąd nie otrzymaliśmy zadowalającej odpowiedzi, choć oznajmiliśmy sir Percy'emu, że kilku członków jego ligi zaszczyca okolice Paryża swą obecnością i że niczego więcej nie żądamy od niego, jak wydania rozkazu tym czcigodnym gentlemenom, by oddali nam z powrotem młodego Kapeta, to rzecz bardzo prosta, ale niestety więzień jest dotąd nieco uparty. Z początku sama myśl o tym bawiła go. Śmiał się, mówiąc, że posiada właściwość spania z otwartymi oczyma, ale nasi żołnierze są niezmordowani w swych wysiłkach, a brak snu i świeżego powietrza połączone z niewystarczającym odżywianiem, dają się we znaki wspaniałemu sir Percy'emu Blakeney'owi. Zdaje mi się, że już niedługo opierać się będzie naszym uprzejmym naleganiom, a w każdym razie nie potrzebujemy się już obawiać, zapewniam cię, ucieczki z jego strony. Wątpię, czy potrafiłby przejść przez pokój.

Małgorzata siedziała bez ruchu przez cały czas tego długiego opowiadania; nawet teraz nie poruszyła się. Głęboka bruzda wyryła się na jej czole, a oczy, zwykle niebieskie jak lazur nieba, były prawie czarne.

Starała się wywołać w swej wyobraźni obraz, który Chauvelin postawił jej przed oczy: obraz człowieka nękanego dniem i nocą, bez przerwy i odpoczynku jednym pytaniem, człowieka, któremu nie pozwalano ani spać, ani jeść, dopóki umysł, ciało i dusza nie poddadzą się, nie ugną pod wpływem okrutniejszej tortury niż ta, którą ludzkie potwory wymyśliły w barbarzyńskich czasach.

A ten męczennik, ten nędzarz, bez chwili odpoczynku, ani we dnie, ani w nocy, był jej mężem, którego kochała całą duszą, całą głębią serca. Tortury?… O nie! To były czasy postępu i cywilizacji, rewolucja miała na celu zmienić porządek rzeczy i opinię ludzką. Więzienia Temple, la Force i Conciergerie nie posiadały żelaznych ław katowskich, ani ręcznych kajdanków, ale kilku ludzi orzekło: „Musimy wydobyć z tego człowieka, gdzie ukrył małego Kapeta i dlatego nie damy mu spać, póki tego nie powie. Kto śmie twierdzić, że torturujemy naszych więźniów? To tylko igraszka, trochę nieprzyjemna dla więźnia, zapewne, ale każdej chwili możemy jej zaprzestać. Niech tylko odpowie na nasze zapytanie, a ułoży się do snu tak wygodnie jak małe dziecko. Brak snu jest bardzo męczący, brak pożywienia i świeżego powietrza bardzo osłabia – więzień musi zatem ulec wcześniej czy później”. Tak postanowili jego wrogowie i wprowadzili w czyn uknuty plan.

Małgorzata patrzyła na Chauvelina, jak na strasznego zagadkowego sfinksa, zastanawiając się, czy rzeczywiście Bóg nawet w swym gniewie mógł stworzyć takiego potwora, a jeżeli go stworzył, czy powoli, by podobna podłość wzięła górę?

Czuła, że nawet w tej chwili przypatrywał się z zadowoleniem moralnej męce, którą jej zadawał.

– A więc przyszedłeś dziś wieczorem, aby mi to wszystko opowiedzieć? – spytała, gdy odzyskała mowę.

W pierwszym odruchu oburzenia chciała rzucić mu w twarz obelgę i ściągnąć na niego przekleństwo Boże, ale wstrzymała się instynktownie. Jej rozpacz i gniew przyczyniłyby się jeszcze do jego triumfu.

– Dopiąłeś, czego chciałeś – dodała zimno – a teraz proszę cię, odejdź.

– Przepraszam cię, lady Blakeney – odparł żywo – cel moich odwiedzin był dwojaki: jako przyjaciel, przyniosłem ci wiadomości najwiarygodniejsze o sir Percym, a przy tym chciałem zaproponować ci, byś dopomogła nam w przekonaniu męża.

– W przekonaniu męża! Myślisz, że ja…

– Pragnęłabyś zapewne widzieć się z nim, czy nie, lady Blakeney?

– Tak.

– Zatem wystaram się dla ciebie o pozwolenie, jeżeli chcesz.

– Masz nadzieję, obywatelu, że uczynię wszelkie usiłowania, by złamać wolę mego męża płaczem lub prośbą?

– Niekoniecznie – odrzekł sarkastycznie – zapewniam cię, że sami damy sobie z czasem radę.

– Ty szatanie! – Krzyk oburzenia i bólu wyrwał się z głębi jej duszy zupełnie mimo woli. – Czy nie boisz się, by ręka Boża ciebie dosięgła?

– Nie – odparł swobodnie – nie boję się, lady Blakeney. Jak wiesz, nie wierzę w Boga. A teraz – dodał poważnie – czy nie przekonałem cię jeszcze, że moja propozycja jest bezinteresowna? Powtarzam ci jeszcze raz: jeżeli pragniesz odwiedzić sir Percy'ego w więzieniu, rozkazuj tylko, a drzwi otworzą się przed tobą.

Zastanowiła się chwilkę, patrząc mu prosto w twarz, i dodała zimno:

– Dobrze, pójdę.

– Kiedy?

– Dziś wieczorem.

– Jak chcesz. Porozumiem się zaraz z mym przyjacielem H~eronem co do tej wizyty.

– Za pół godziny wyjdę z domu.

– Doskonale. Czekaj przy głównej bramie Conciergerie o pół dziewiątej. Wiesz może, gdzie się ona znajduje? Przy ulicy de la Berillerie, na prawo od wielkich schodów Pałacu Sprawiedliwości.

– Pałacu Sprawiedliwości! – zawołała mimo woli z goryczą, a potem dodała spokojniej: – Dobrze, obywatelu, o pół do dziewiątej będę czekała przy bramie, którą wymieniłeś.

– Zastaniesz mnie przy drzwiach, gdyż chcę sam wskazać ci drogę do więzienia.

Wziął kapelusz i płaszcz i skłoniwszy się ceremonialnie, zwrócił się ku wyjściu. Zatrzymała go jeszcze.

– Moja rozmowa z więźniem odbędzie się bez świadków? – spytała, starając się daremnie o stłumienie drżenia w głosie.

– Ależ naturalnie – odparł z uspokajającym uśmiechem. – Do zobaczenia lady Blakeney, o pół do dziewiątej, pamiętaj.

Nie śmiała spojrzeć na niego; bała się, by osobista godność nie opuściła jej, by nie rzuciła się do nóg tego nieludzkiego potwora, błagając i żebrząc litości.

Czego nie byłaby zdolna uczynić wobec okrutnej rzeczywistości z chwilą, gdyby duma, rozwaga i męstwo ją opuściły!

Dlatego też odwróciła głowę, by nie widzieć tej szatańskiej twarzy i tych rąk, które trzymały los Percy'ego w swych szponach. Słyszała tylko ostatnie słowa pożegnania, zamknięcie drzwi i lekkie kroki na kamiennych schodach.

A gdy pozostała sama, wyrwał się z jej piersi przeciągły jęk i upadłszy na kolana, zakryła twarz rękoma w strasznym paroksyzmie płaczu. Wstrząsało nią gwałtowne łkanie, trwoga rozdzierała serce, a ból rozpierał piersi, ale pomimo łez i rozpaczy przejęta była jedną tylko myślą: okazać się wobec Percy'ego odważną i spokojną, pomóc mu, o ile możności i wypełnić jego polecenia. Nadziei nie miała żadnej. Ostatni promień zgasł ze słowami wroga: „Nie boimy się, by uciekł; wątpię, czy potrafiłby przejść przez pokój”.